03.10.2021, 14:22 | czytano: 4127

Jacek Sowa: Podhalańskich kółek czar… Użytek własny

arch. Autora
"Zorganizowany transport, zarówno osobowy jak i towarowy, nie był w stanie zaspokoić potrzeb komunikacyjnych społeczeństwa, uwikłanego w polityczne meandry okresu powojennego" - wspomina w trzecim z serii felietonie dotyczącym historii motoryzacji na Podhalu - Jacek Sowa, pochodzący z Nowego Targu dziennikarz i publicysta.
Tu i ówdzie pojawiały się próby załatania dziur w niedoskonałym, zbiurokratyzowanym i często skorumpowanym systemie transportu publicznego. Inwencja naszych rodaków nie znała granic, a sprzęt pozostały po działaniach wojennych był jedynym możliwym do tego środkiem.
W mojej pamięci pozostało nazwisko Władysława Malarza, ojca naszej szkolnej koleżanki, którego ciężarówka (był to chyba Studebaker) często wypełniała lukę w transportowych brakach Podhala. Ojciec innego z kolegów, Romka Wieczorka, był posiadaczem półciężarówki Dodge, która obsługiwała istniejący przy ulicy Kolejowej punkt zbiórki opakowań szklanych, czyli po prostu skup butelek, który często odwiedzaliśmy z pełnymi siatkami, zwłaszcza w dni poświąteczne. Brzęk szkła dolatywał też kawałek dalej, podczas załadunku leciwego GAZ-a w wytwórni oranżady u Cekiery. Ale era wehikułów z demobilu powoli kończyła się z przyczyn naturalnych, głównie z powodu braku części zamiennych i ich ogromnej paliwożerności.

Na początku lat sześćdziesiątych na nowotarskich ulicach pojawiły się Żuki. Dostawczaki na bazie Warszawy M20, które produkowano przez blisko czterdzieści lat, były wybawieniem dla rzemiosła i prywatnych przedsiębiorców, którym udawało się w tych pokracznych realiach jakoś funkcjonować. Miał swego żuka producent wody gazowanej Eugeniusz Szponder, Jan Siaśkiewicz z warzywniaka z Waksmundzkiej, budowlaniec Józef Pająk z Ludźmierskiej i jeszcze paru, których już nie pomnę. Wszystkie te pojazdy, jako ciężarowe, łączył jeden wymóg: na drzwiach musiał figurować napis: UŻYTEK WŁASNY.

Wielu rzemieślników używało jednak ledwie kupy trzymających się osobówek, których wygląd nie powinien nasuwać niezdrowych. skojarzeń miejscowemu fiskusowi. Do charakterystycznych rozpadówek zaliczała się warszawa pana Śmietany, właściciela sklepu typu „szwarc mydło i powidło” czy skoda majstra Mielniczka, hydraulika, którego panowie w białych czapkach permanentnie nękali za stan techniczny. Ten zaś zapytany, czemu nie doprowadzi swego pojazdu do przyzwoitego stanu technicznego, rozkładał ręce i odpowiadał: - Nie mam za co, wszystkie pieniądze wydaję na mandaty…

Własnego środka transportu potrzebowali jednak nie tylko rzemieślnicy, którzy wozili swoje narzędzia pracy czym popadło. Właściciel hodowli pieczarek z Łętowni podróżował pickupem z Żerania, w którym nie działał drugi bieg, toteż operowanie gazem i sprzęgłem w tym samochodzie wymagało pewnej wprawy. A nie wszyscy byli czarodziejami kierownicy. Cierpiący na wadę wzroku inżynier Niedźwiedzki brał na wyjazd często kogoś do pomocy. Do legendy przeszło więc zdarzenie, gdy zbliżając się swoją skodą spartak do przejazdu kolejowego na Ludźmierskiej, ostrzeżony przez asystenta: - Panie inżynierze, szlaban! – odpowiedział: - Widzę, widzę i … buch!

Kuriozalnym, acz niepodważalnym co do środków finansowych sposobem nabycia nowego auta, była wygrana na loterii. Do legendy przeszły w ten sposób komfortowe na owe czasy dwa Wartburgi Combi de Luxe, za sprawą kuponów totolotka z sześcioma trafieniami, których posiadanie zadeklarowali znani nowotarscy lekarze dr Mudroch i dr Topór-Mądry. Urzędnicy skarbówki obgryzali ze złości paznokcie, podobnie zresztą jak i powszechnie lubiany pasjonat turystyki górskiej, pan Tolek Rajski, namiętnie choć bez większych sukcesów w systemowego totolotka. Doktorowi Józefowi Spiesznemu z Łopusznej wystarczał jednak drewniany stetoskop i stara garbata warszawa…

Ponieważ samochód był wówczas tęsknym pożądaniem, posiadacze czterech kółek często musieli dzielić się swym szczęściem ze swymi dorastającymi pociechami, które za ich zgodą już w wieku szesnastu lat mogli starać się o prawo jazdy. Tacy koledzy byli bardzo cenieni w naszych szkolnych kręgach towarzyskich. Jako posiadacz płyt Presleya czy Beatlesów byłem nieodzowny przy organizowaniu sobotnich prywatek, ale czymże były moje winylowe longplaye w porównaniu z czerwonym Triumphem Heraldem Wiktora Polaka czy śnieżnobiałym Oplem Rekordem Wojtka Junga. Przy wyjazdach z koleżankami za miasto nawet beżowy Spartak Józka Rajskiego był górą! W tamtych czasach także parkowany na Nadwodniej wartburg syna właścicieli krakowskiego „Milano” (odbywającego pokutę w nowotarskim liceum) był konkurencją i zagrożeniem naszych relacji z koleżankami z klasy.
Chcąc nadrobić tę niedogodność pokusiliśmy się pewnego razu z kolegą Ziomkiem Pawluśkiewiczem o zakup własnego środka lokomocji, jednak przygoda z enerdowskim tekturowym P 70 skończyła się w rwącym nurcie Białki, podczas niefortunnego wyjazdu z nadkompletem pasażerów na piknik w plenerze.

Ale to już inna historia, opisana w mojej książce „Bajdy zza kółka”, podobnie jak kolejne wątki z udziałem wymienionych już, ale też innych, niepozornych nowotarskich facetów, którzy za kółkiem stawali się prawdziwymi jeźdźcami Apokalipsy.
(c.d.n.)

Jacek Sowa

Po pół wieku pamięć może zawodzić, toteż proszę o wyrozumiałość i ew. uwagi i pomoc w snuciu wspomnień z historii podhalańskiej motoryzacji. Korespondencję można kierować na mój adres mailowy: jacek.sowa@mzpn.pl lub lukasz.worwa@worwa.pl
Może Cię zainteresować
zobacz także
komentarze
j2303.10.2021, 21:33
Dzięki panie Jacku, czekamy na kolejne felietony, które czyta się z ogromną ciekawością i przyjemnością połączoną z dawnymi wspomnieniami.
Burok03.10.2021, 16:26
2 lata temu odbyłem jako woźnica wyjazd pod warszawę 30 to letnim żukiem . Nigdy więcej :) :) :)
N.T03.10.2021, 15:44
Tak trzymać ,Jacku RKTS Pozdrowienia
Może Cię zainteresować
Zobacz pełną wersję podhale24.pl