20.02.2022, 12:10 | czytano: 7275

Jacek Sowa: Podhalańskich kółek czar… Kostrzewa. Brodacz z fajką

Andrzej Kostrzewa
"Historia podhalańskiej motoryzacji bez Andrzeja Kostrzewy to tak jak gastronomiczne rewolucje bez Gesslerowej… Co prawda słynny brodacz z fajką działał w Nowym Targu tylko przez dwadzieścia lat, ale legenda o nim funkcjonuje już dwa razy dłużej" - pisze w kolejnym felietonie dziennikarz i publicysta rodem z Nowego Targu - Jacek Sowa.
W 1962 roku inż. Porębalski kończył swe sztandarowe dzieło: Moto Serwis przy ulicy Szaflarskiej w Nowym Targu, aby zabrać się za podobną budowę przy zakopiańskim Rondzie. Trzeba było więc rozejrzeć się za kimś, kto tę nowoczesną, jak na owe czasy placówkę, poprowadzi.
Fachowcem z wyboru okazał się trzydziestoletni krakus, który prowadził sklep z częściami motoryzacyjnymi (w większości trudno dostępnymi) na rogu Szkolnej i Sokoła. Pod skrzydłami Wielobranżowej Spółdzielni „Turbacz” można było ugrać ciut więcej, niż w reglamentowanym sektorze państwowym, toteż obrotny pan Andrzej niemal codziennie pokonywał osiemdziesięciokilometrowy dystans z grodu Kraka na Podhale, przy okazji realizując indywidualne zamówienia górali, coraz bardzie potrzebujących części zamiennych do swych pojazdów. A jeździł chętnie i nie byle czym, czego lśniący chromem i lakierem dowód stał przed sklepem. Przepiękne przedwojenne BMW 328 z maską zapiętą skórzanymi pasami, budziło podziw małolatów i westchnienia miejscowych piękności. Na tym aucie, wraz z legendarnym Janem Ripperem z Zakopanego, wykosili konkurencję podczas wyścigu górskiego o „Błękitną Wstęgę Ojcowa”.

...na tym właśnie BMW 328 wygrał Wyścig o Błękitną Wstęgę Ojcowa

Lecz gdy przyszedł czas na nowotarski „CPN”, sportowe cacko poszło do ludzi, w zamian za środki na urządzenie serwisu samochodowego z prawdziwego zdarzenia. W krótkim czasie królestwo pana Kostrzewy stało się mekką samochodziarzy, którzy nie bacząc na „krakowskie” ceny, chętnie powierzali elokwentnemu brodaczowi swoje czterokołowe zabawki, ciesząc się w międzyczasie zapachem świeżej kawy z ekspresu i widokiem urodziwych pań Marysi i Tosi za kontuarem przytulnej kawiarenki.

Pan Andrzej imponował wiedzą motoryzacyjną rasowego samochodziarza oraz znajomościami w automobilowym światku. Na parkingu przy stacji benzynowej często gościły niecodzienne, jak na tamte czasy wypasione bryki, z których wysiadali znani, nie tylko krakowscy rajdowcy: Bień, Sochacki, Komornicki, a nawet sam Sobiesław Zasada. Razu pewnego zajechała tam Maryla Rodowicz w swoim słynnym porsche, który zaniemógł po drodze do Zakopanego. Kostrzewa coś tam podłubał, pani Maryla wyjęła butelkę koniaku, a Jacek Haszlakiewicz pojechał niemieckim cudem na próbę; ponoć z wrażenia okrążył Rynek pod prąd…

Niebawem pojawił się tam charakterystyczny przez kilkanaście następnych lat, sprowadzony ze Szwajcarii (sic!) czerwony Triumph Spitfire, za kierownicą którego udało się czasem zasiąść nielicznym szczęśliwcom. Jeden raz nawet mnie się udało „skoczyć” nim do Rynku, po lody…

Triumph Spitfire

Ale do legendy przeszedł warsztat pana Andrzeja, jego wyposażenie i najsłynniejsze chyba biurko na Podhalu. Ozdobiony emblematami marek samochodów, olejów, smarów i wszystkiego, co z autami miało coś wspólnego, artykułów niedostępnych dla zwykłych śmiertelników. Tablice z błyszczącymi „chrom/vanad” kluczami wszelkich typów, gabloty z uszczelkami i paskami klinowymi i słynna potem wyważarka, na której w wolnych chwilach obstawiało się kolory, jak w ruletce.

Legendarny warsztat

Bo wizyty „u Kostrzewy” kojarzyły się niemal z hazardem; dwa, no od biedy cztery stanowiska, były zawsze zajęte, a pan Andrzej nie lubił się bawić w zlecenia typu „bez majzla i młota – to nie robota”. U niego pachniało Zachodem, do silnika wlewało się Castrol, paski klinowe były od Pirelli a konserwacja Valvoline; o oleju Selektol, paskach Stomil, czy Bitexie nie było mowy. Oczywiście o targowaniu też nie…

Lata siedemdziesiąte zaowocowały boomem motoryzacyjnym także na Podhalu, które dobrze radziło sobie z gierkowskim ożywieniem gospodarczym. Miejscowi rzemieślnicy cierpliwie czekali więc w kolejce na Szaflarskiej ze swoimi zachodnimi autami z Pewexu, a także dużymi fiatami, których przybywało na potęgę, a które strach było oddawać do miejscowego Polmozbytu z przyczyn, których nie będę w tym miejscu rozwijać.

Uczniowie Technikum Mechanicznego marzyli o praktyce u brodacza z fajką, gdzie można było zobaczyć fajne bryki, umyć je w szamponie i jeszcze zarobić piątkę napiwku od szczodrego właściciela. Ale po skończonej robocie trzeba było zostawić warsztat w należnym porządku, narzędzia umyć w ciepłej wodzie z proszkiem IXI, wysuszyć i powiesić na tablicy na swoim miejscu.

I tak było przez dziesięć lat. Właściwie w tym czasie każdy posiadacz czterech kółek znał tego faceta, który wobec klientów był pełen empatii, a wobec klientek, bo i takie zaczęły się zdarzać, pełen galanterii. U Kostrzewy nigdy nie było spraw niezałatwionych; jeśli czegoś nie potrafił zrobić, odsyłał do ludzi, którzy dawali temu nadzieję. Tak było ze słynnym Citroenem Pallas obcokrajowca, którego automatyczna skrzynia odmówiła posłuszeństwa, co przysporzyło lokalnej glorii Władkowi Łapsie, majstrowi ze Świętej Anny. Ale gdy trafiały się niemal beznadziejne przypadki, z którymi konkurencja nie mogła sobie dać rady, a pan Andrzej potrafił się z tym uporać, zapytany o przyczynę awarii odpowiadał lakonicznie: - Naprawione, sto złotych się należy! I tyle.

Kostrzewa był człowiekiem z poczuciem humoru. Pamiętam, gdy w 1976 roku odebrałem swojego ciułanego przez parę lat w PKO malucha. Wiedziony potrzebą zwiększenia jego możliwości transportowych poprzez ciągnięcie przyczepki, zajechałem do warsztatu pana Andrzeja z propozycją zamontowania haka holowniczego, ten uklęknął przed przednim zderzakiem, popatrzył pod spód i oznajmił: - Z przodu się nie da…
Potrafił jednak wymyślić rozwiązania nietuzinkowe, do których trzeba było dużej inwencji i wiedzy technicznej. Gdy silnik w jego Spitfire zaczął odmawiać posłuszeństwa, popularne stało się powiedzenie do mechanika, Władka Bryji: -Wlej litr Selektolu do Triumpha, bo muszę jechać do miasta! Na długo to nie starczyło, więc brodacz kupił za grosze silnik od Syreny po remoncie, zamontował go do triumpha po uprzednim dostosowaniu sprzęgła, oryginalny motor upchano do bagażnika i wspomniany już wcześniej Haszlakiewicz pojechał z tym do Anglii do remontu. Podobno mechanikom fabrycznym z Birmingham opadły szczęki na widok napędu pochodzącego z dwusuwowej motopompy pod maską Spitfire’a…

Pamiętam, gdy mieliśmy z Wieśkiem Pieprzakiem jechać na Rajd Jesieni jego już mocno sfatygowaną Zastavą 750, a dziura w zardzewiałym błotniku mogła nas wykluczyć na badaniu technicznym, Kostrzewa wyjął ze śmietnika blaszaną puszkę po Castrolu i za pomocą obcęgów i nitownicy nałożył zgrabną łatę, która wyglądała jak reklama oleju. Kosztowało nas to kawę i ciastko.

Do historii przeszedł kawał, który zrobił swemu zaprzyjaźnionemu koledze, który stał się dumnym posiadaczem nowiutkiego wartburga. Wykorzystując moment nieuwagi kumpla, podczas tradycyjnych posiadów w wymuskanym warsztacie, zainstalował mu w ukrytym i trudno dostępnym miejscu pod podłogą samochodu, zwyczajny mały dzwonek. Niebawem koleś przyjechał zdenerwowany do warsztatu, że w nowym aucie coś mu ciągle dzwoni. Oczywiście wtajemniczeni mechanicy niczego nie wykryli i dopiero po wielu dniach poszukiwań udało się zlokalizować przyczynę. Panowie podobno dwa lata ze sobą nie rozmawiali…

Popularny brodacz lubił robić psikusy, zwłaszcza przemądrzałym taksówkarzom, jednak w tej profesji pod ochroną byli bracia Kowalczykowie, z którymi Kostrzewa ciągnął nowotarskie tradycje motocyklowych rajdów terenowych, w tym sztandarowego Rajdu Tatrzańskiego, który dzięki niemu i podobnym zapaleńcom udało się kontynuować w Gorcach.

Z braćmi Kowalczykami za pan brat...

Był współorganizatorem wielu imprez i autorem arcytrudnych odcinków jazdy obserwowanej na słynnej Golgotce, gdzie w pobliżu postawił swoją góralską bacówkę. Stamtąd lubił obserwować próby najlepszych, po których podawał im butelkę zimnej wody.

Obserwacja prób rajdowych

Andrzej Kostrzewa był indywidualistą, toteż po dziesięciu latach zostawił państwowy serwis i po kilku miesiącach dłubania w garażu u Andrzeja Czerwińskiego na Szaflarskiej, otworzył swój interes na Berekach. Tam spędził kolejnych dziesięć lat, w swoim pełnym motoryzacyjnej fascynacji świecie. Stamtąd wyjechał na swoją ostatnią jazdę próbną 16 stycznia 1981 roku, gdy dopadł go zawał serca; za trzy dni miał skończyć 50 lat.

Żył tak jak chciał

Andrzej Kostrzewa żył tak, jak chciał i tak też odszedł. Dla tamtej generacji motoryzacyjnego pokolenia brodacz z fajką pozostanie legendą…

Jacek Sowa
Może Cię zainteresować
zobacz także
komentarze
tadeusz21.02.2022, 11:52
Pamiętam warsztat na Szaflarskiej pełno butelek po olejach zachodnich marek oraz oczywiście słynny czerwony Trimph. A co do śmierci to prawdopodobnie chodziły sluchy, że zmarł pod Kocim Zamkiem w Szaflarach z ???????
Janosik21.02.2022, 08:07
Pamiętam ten czerwony samochód, wszystkie dzieci z lat 70-tych pamiętają. A legendy były na temat jego śmierci. Umarł na serce, ale ponoć w pewnych okolicznościach. Niejeden mężczyzna, chciałby tak umrzeć.
Może Cię zainteresować
Zobacz pełną wersję podhale24.pl