16.07.2024, 08:00 | czytano: 545

Książka Andrzeja Finkelstina w odcinkach na Podhale24.pl (cz. XIX): "Gorbaczow, wiceprezydent Syrii i wpis do księgi pamiątkowej"

Portret Andrzeja Finkelstina autorstwa Sylwii Marszałek-Jeneralczyk
Z urodzenia nowotarżanin, od 30 lat zakopiańczyk. Andrzej Finkelstin (pseudonim artystyczny) napisał książkę, której akcja dzieje się pod koniec lat 80-tych. ub. w. w Nowym Targu, choć nie tylko. "Melina Lenina, czyli o tym jak Wacek odrabiał wojsko w Poroninie" to luźna opowieść o czasach, których wszystko było inne. Kolejne rozdziały co wtorek na Podhale24.pl. Dziś część XIX.
Kutaschenko Mykola zamieszkały przy ulicy Lenina w Kalinówce, mieście obwodu winnickiego, (obecnie Ukraina) oraz Lahno Maryana zamieszkała również przy ulicy Lenina, tyle że w Grodnie nad Niemnem (obecnie Białoruś), zostali uhonorowani niekwestionowanym przywilejem oddania hołdu wodzowi rewolucji w Poroninie. Nie wiedzieć z jakiego klucza, zostali wybrani jako wąska reprezentacja obszerniejszej sowieckiej delacji uprzednio wyselekcjonowanej z grupy radzieckich obywateli zamieszkałych przy ulicach Lenina w całym kraju rad. Ponieważ przygotowane przez muzeum, bogato ozdobione dyplomy dla wybrańców przechodziły z rąk do rąk, Wacek zwrócił uwagę na dosyć specyficzne nazwiska pary głównych bohaterów i odnotował ich szczegółowe dane (zapewne dla potomnych). Owa para pionierów ze Związku Radzieckiego nie była już pierwszej młodości, w każdym razie w żaden sposób nie kojarzyła się z harcerskim wigorem przynależnym młodzieży, za którą mieli uchodzić reprezentując Wszechzwiązkową Organizację Pionierską imienia Lenina, której nadrzędnym celem było wychowywanie w ideach komunizmu dzieci oraz przygotowanie przyszłych kadr dla Komsomołu a w dalszej perspektywie dla KPZR. Pominąwszy ich wygląd, w najlepszym przypadku wskazujący na pochodzenie robotnicze, Wacek dostrzegł szereg innych szczegółów, które sugerowały, że ta radziecka „młodzież” jest podstawioną dla potrzeb imprezy, wyszkoloną ideologicznie grupą dojrzałych statystów odgrywających, być może rolę życia. Przy tej okazji Wacek pierwszy raz ujrzał z bliska twarz sowieckiej ideologii i nijak się to miało do wiatru odnowy, który zaczynał wiać od wschodu po wyborze na sekretarza generalnego KC KPZR Michaiła Siergiejewicza Gorbaczowa.
Kutaschenko Mykola nie grzeszył ani wzrostem, ani urodą. Miał może niewiele ponad metr pięćdziesiąt i mimo, że nie był stary, dziwne głębokie zmarszczki gościły na jego rumianych policzkach i wokół oczu. Sprawiał wrażenie jakby kiedyś był większy a następnie się skurczył, co przyczyniło się do jego ogólnego pomarszczenia. Wpierw przed pomnikiem wodza a później na placu przed budynkiem w Białym Dunajcu, wykonał recital radzieckich pieśni patriotycznych z treści których Wacek nic nie zrozumiał. Mimo, że był przyzwyczajony do kontrastów między głosem a wyglądem zewnętrznym człowieka, zdumiał się, że z tak niewielkiej postaci i o tak bezradnym wyglądzie mógł wydobywać się równie mocny i melodyjny głos o przejmująco rzewnym brzmieniu. Zdawało się, że w głosie tym nie tylko dźwięczała każda nuta, ale także wszystkie dźwięki z osobna wyróżniały się niczym pojedyncze zapiski na pięciolinii. Były tak selektywne, równe i solidne, że momentami Wacek miał w uszach uczucie kłucia i mimo ogromnej niechęci do moskali oraz ich języka, śpiew Mykoli wzruszył go. Na moment nawet zmienił swój wrogi stosunek do tego kraju a zwłaszcza do jego obywateli. Towarzysząca Mykoli Maryana Lahno, była nieco korpulentna i wyższa od niego o głowę. Nie robiła nic poza towarzyszeniem mu i wręcz afektywnym pochylaniem głowy, raz w lewo, raz w prawo. Kiedy zaś zdarzyło się, że momentami się uśmiechała, widać było że ubytki w jej naturalnym uzębieniu wypełnione były licznymi złotymi zamiennikami. Przy niej były komendant Leninbudy ze swoim złotym zębem, to mały Pikuś.
Tak wyraźnie zarysowanych wizyt w muzeum Wacek nie odnotował zbyt wielu. Właściwie to była ona jedyną w swoim rodzaju. Przypieczętowaniem zawarcia pobieżnej znajomości radzieckiej grupy z muzealnymi pracownikami, było obdarowanie gospodarzy formalnymi słowami uznania w imię przyjaźni polsko-radzieckiej oraz odznaczanie aluminiową przypinką z wizerunkiem Lenina na tle czerwonej gwiazdy i płomieni rewolucji z sentencją wsjegda gotow! I pomyśleć, że tę organizację pionierską podczas zmian systemowych, niedługo później, bo w 1991 r. rozwiązano.

Wielowarstwowość spostrzeżeń, zarówno w kwestii różnic światopoglądowych, kulturowych jak i łgarstw propagandowych oraz zestawienie ich z innymi klinicznymi przypadkami mającymi nastąpić i tymi, które już wcześniej miały miejsce, spowodowała trwałe osadzenie tego wydarzenia w pamięci Wacka i miała ona, ta wielowarstwowość, nierozerwalny związek z pozostałymi wydarzeniami o charakterze społeczno-politycznym w kraju. Szło nowe ale stare miało się jeszcze zupełnie dobrze.

Gdy zatem wschodni zefir odwilży zaczynał powiewać w kierunku zachodu, zapadła polityczna decyzja o wizycie sekretarza Michaiła Gorbaczowa w Polsce. Ów zefir, jak widać nie wiał jeszcze zbyt silnie, bo Michaił Siergiejewicz Gorbaczow zechciał osobiście przyjechać do Poronina i pochylić głowę przed statuą Lenina, podczas gdy inni odwiedzający Polskę twórcy ZSRR oddawali mu cześć jedynie w jego warszawskim muzeum.

Gdy więc wybiła godzina „0” w dniu 19 czerwca 1988 roku w asyście najwyższego generała Wojciecha, sekretarz Michaił pofatygował się do Poronina. Nie było jednak dane Wackowi zobaczyć go z bliska. Ochroniarze rządowi bowiem w dniu tym przejęli administrowanie budynkiem i przyległymi włościami, włącznie z tym, że niektórzy udawali muzealnych pracowników. Wieść – wprawdzie niepotwierdzona – niosła, że nawet na strychach okolicznych domostw zainstalowani byli rządowi snajperzy, by w razie czego chronić radzieckiego przywódcę. Tak czy owak Wackowi, gdyby bardzo tego chciał, pozostało obejrzeć Gorbaczowa w telewizji po powrocie ze służby. Jednak on miał to gdzieś. Skoro wysiudali go z bezpośredniego miejsca akcji, pozwalając jedynie na nikły kontakt z nieistotnymi członkami delegacji, to po jakiego diabła miał zamęczać się telewizyjną relacją. W końcu obu bohaterów tej imprezy wielokrotnie widywał na srebrnym ekranie. Więc ani go to grzało, ani ziębiło. Jednak do głębi dotknęły go przeróżne absurdalne czynności logistyczno-organizacyjne związane z wizytą radzieckiego mędrca i to głównie dlatego, że musiał uczestniczyć w nich osobiście.

Wielu wspominało, że będąc w wojsku musieli malować trawę na zielono. Nikt oczywiście nie dawał wiary tym opowieściom, wkładając je miedzy bajki rozgorączkowanych poborowych czy rezerwistów. Jednak to, co działo się przed wizytą Gorbaczowa w Poroninie, spowodowało zmianę optyki widzenia na wszelkie opowieści. Malowanie trawy na zielono to nic, w porównaniu z tym, co w Poroninie widział Wacek. Najbardziej zdziwiło go to, co działo się w bezpośrednim otoczeniu muzeum. Na przykład na trasie przejazdu Gorbaczowa mieszkańcy, z domami w wiecznej i chronicznie niedokończonej budowie, otrzymali deski do zakrycia ziejących pustką niewykończonych wnętrz, zaś ci co mieli przed domem nieosłonięte gnojowniki, otrzymali materiał na wykonanie estetycznej zabudowy. Miało się stać ładnie i schludnie. Najzabawniejsze jednak okazało się ekspresowe naprawienie dziurawej asfaltówki, pomiędzy Poroninem a Białym Dunajcem. Wpierw dziury zasypano kamiennym tłuczniem z piachem, potem przejechała cysterna z płynnym asfaltowym lepikiem rozbryzgując go niechlujnie po całej powierzchni drogi a następnie ten swoisty wytwór inżynierii drogowej poprószono sporą ilością piasku i rozwalcowano. Było to najszybsze wizualne naprawienie drogi jakie Wacek widział, ale też najmniej wytrzymałe. Jakieś półtora dnia po wizycie Gorbaczowa dziury pojawiły się ponownie a w cieplejsze dni każdy piechur przylepiał się do asfaltu na całej szerokości jezdni. Po jakimś miesiącu było gorzej niż przed remontem. Czego jednak nie robi się dla pozorów?

Jakiś czas po wizycie Gorbaczowa, prezydent Syrii Hafiz al-Asad przysłał do Polski swojego zastępcę, którego nazwiska nikt nie zapamiętał. On też postanowił walnąć czołem o cokół pomnika i ubzdurał sobie, że najwygodniej będzie zrobić to w Poroninie. Oczywiście wizyta tego arabskiego oficjela z państwa na Bliskim Wschodzie o liczebności mniejszej o połowę od Polski, nie wywoływała takiego poruszenia jak wizyta szefa kraju rad, jednak jakimś cudem podstawowe czynności sprawdzające zostały przeprowadzone. Skończyło się to niestety niezbyt dobrze dla Wacka i jego kolegów. Kiedy zwyczajowo jeden z wartowników nie stawił się o czasie na służbę, inny żeby nie tracić czasu na oczekiwanie zostawił mu klucz pod wycieraczką i się ewakuował. Pech chciał, że w związku z wizytą wiceprezydenta Syrii, ochroniarze w asyście kogoś tam z muzeum dokonali sprawdzenia budynku. Tyle że w budynku nie zastali nikogo. Rozpętała się niezła burza. Próbowano pociągnąć do odpowiedzialności wszystkich pełniących służbę w Białym Dunajcu, przyjmując za pewnik, że łamanie procedur stosowane było powszechnie i przez całą obsadę. A więc spełniło się marzenie Fajfusa, miał wreszcie wszystkich, którzy go wkurzali w jednym garnku. Chciał ich sprytnie ugotować. Zdecydował o postawieniu im zarzutów o nieregulaminowym opuszczeniu miejsca pełnienia służby lub niestawiennictwie, co jak twierdził było zagrożone odsiadką nawet do lat trzech. Zrobiło się więc straszno i nieśmieszno.
Minęło kilka dni wolnych od służby ale za to w dłużących się udręce wywołanej stresem i strachem.
Czekając na swoją kolej w organie wykonawczym, chłopakom robiło się ze strachu gorąco. Mendes, Wacek, Miro, Wojtuś i dwóch kolesiów z Szaflar stanęli przed obliczem oficera. Nie wypada powtarzać tego, co mówił ów człowiek, jednak można to jakoś podsumować. Owszem, odsiadki może i nie będzie ale za to osiemnaście miesięcy służby zostanie skasowane i wszyscy trafiają na dwa lata do Orzysza. W teorii każdy wiedział, co to Orzysz. Jednak realna biskość trafienia na dwa lata do karnej jednostki potrafiła pobudzić wyobraźnię. Wtem nadzwyczajnej w świecie zadzwonił telefon. Szeregowy podał przełożonemu słuchawkę. Ten, wpierw niechętny, stanął jak wryty i wyprężył się jakby połknął kij. Déjà vu z poboru.

- Tak jest … Tak jest… Tak jest… Oczywiście. Tak jest.

Odłożył niezadowolony parzącą słuchawkę.

- Tym razem się wam udało, ale będziemy o tym pamiętać. Wypierzać!

Chłopcy z nieudawanym zdziwieniem i w euforii szczęścia wyszli na nowotarski rynek. Zmoka przerodziła się jedynie w ostrą burę. Dopiero później wyszło na jaw, że Miro tuż przed wejściem do organu wykonawczego, zatelefonował z pobliskiej poczty do stryja, pułkownika w jakieś niekreślonej bliżej centralnej dyspozyturze a ten na poczekaniu przy pomocy telefonu zgasił pożar. Jak to dobrze, że było to w 1988 roku. W późniejszych czasach pewnie by to nie przeszło. Dobry humor po sprawie tak wpłynął na Wacka i Mendesa, że idąc za ciosem wpisali się do księgi pamiątkowej muzeum udając wiceprezydenta Syrii. Sami wymyślili ciąg, nic nieznaczących znaków imitujących pismo arabskie i nikt nigdy tego nie wykrył.
Może Cię zainteresować
zobacz także
Może Cię zainteresować
Zobacz pełną wersję podhale24.pl