NOWY TARG. "Krywaniu, Krywaniu" zaśpiewali co prawda, na początku, "Śwarni", ale potem zatańczyli, zatupali i w wesołe nuty uderzyli. A wspomnienia, jak to wspomnienia. Czasem łza się zakręciła, ale więcej uśmiechu było. Bo przecież Paweł żył na pełnych obrotach, radośnie, z pasją. Był wesołym facetem, co przez życie przeszedł jak wiosenna burza. Gwałtowna i krótka.
12 września 2004 roku, w wieku zaledwie 35 lat, zmarł Paweł Gędłek - pochodzący z Nowego Targu aktor, znany z "Plebanii", "Legendy Tatr", "Wesela", "Cudu w Krakowie", "Przeprowadzek", "Na dobre i na złe", "Tygrysów Europy", "Marszałka Piłsudskiego". 20 lat później, w hotelu Ibis Styles, Marcin Kudasik ze swoimi "Śwarnymi" urządził mu wieczór wspominkowy, na który przyszły tłumy. Bo to przecież chłopak z Nowego Targu był, z ulicy Bolesława Wstydliwego. - Kiedy kolejny raz stanąłem nad grobem Pawła, znowu pomyślałem sobie, tak, jak myślałem od wielu lat: Dobrze by było coś zrobić o tym Pawle, bo to strasznie fajny chłopak był. Ale jakoś się nie udawało, tak mi schodziło. I jak stałem nad tym grobem, to naprawdę usłyszałem jego głos: Nie myśl, tylko rób! I dlatego to spotkanie, i tak naprawdę to Paweł nas tu zaprosił - rozpoczął wieczór Marcin Kudasik. Paweł, tak jak Kinga, jego późniejsza żona, której - wraz synami: Karolem i Frankiem nie zabrakło na piątkowych wspominkach - chodził do "piątki", potem do "Goszcza", kolejnych znajomych poznawał w ruchu oazowym, w który był bardzo zaangażowany, w Klubie Inteligencji Katolickiej przy kościele Najświętszego Serca Pana Jezusa.
- Dostałam od niego w spadku przyjaciół i za to jestem wdzięczna Pawłowi, losowi, Państwu - mówiła Kinga, której - choć znali się lata - spodobał się później najbardziej, dzięki... spodniom od Sławomira Mrożka. Konkretnie chodziło o spodnie, w których grał w prapremierowym spektaklu Mrożka "Wdowy" we włoskiej Sienie. W tych przykrótkich, zapinanych na guziczki, obcisłych dżinsach, w których wcielił się w rolę marynarza, i w których tak urzekł Kingę, chodził potem po Nowym Targu.
Ale było i poważniej, jak choćby w opowieści o oświadczynach. - Wyszłam za mąż za chorego człowieka. Nie żałuję tego. Kiedy on mi się oświadczał, to było śmiertelnie poważne, bo takie prawdziwe oświadczyny mieliśmy w klinice na Kopernika, w Krakowie, gdzie leczony był na serce już siedem lat. Klinice, do której trafił dzięki Jerzemu Fedorowiczowi, gdy po raz pierwszy padł na scenie podczas sztuki "Mieszczanin szlachcicem".
W szpitalu również upłynęły Kindze ostatnie dwa lata z Pawłem, dzieci mieszkały wówczas u dziadków w Nowym Targu.
Były wspomnienia synów. Franek, skóra zdjęta z ojca, pamięta jego poczucie humoru i to zaczepianie Pawła przez nieznajomych, z których każdy chciał od taty autograf, zwłaszcza po roli w "Plebanii".
Karol, który w dniu śmierci taty miał zaledwie dwa lata, ma tylko jedno wspomnienie. Wspólne puszczanie latawca na krakowskich Błoniach. Ten latawiec znalazł się później w bagażniku samochodu, a Kindze oczy zwilgotniały, gdy synek skojarzył go z Pawłem.
Sypały się oczywiście również anegdoty, były wspomnienia i występy aktorów - Mateusza Dewery, Stanisława Jaskułki, Bartka Topy i koleżanek - uczestniczek zajęć Studia Teatralnego w ówczesnym Miejskim Ośrodku Kultury, które w latach 1995 - 2000 uczył aktorstwa, co piątek przyjeżdżając z Krakowa autobusem do Nowego Targu.
- Dla mnie pierwsze spotkanie z Pawłem, to było spotkanie z żywym teatrem - opowiadał Mateusz Dewera, którego początki to również Studio Teatralne MOK. - Dla mnie uosabiał wszystkie "grzechy", które powinien mieć zawodowy aktor. To pierwsze spotkanie było wręcz oszołamiające, siedziałem i chłonąłem tę osobę. Jego głos, jego impostacja, jego sposób mówienia, zrobiły piorunujące wrażenie. Ufaliśmy mu bezgranicznie, a on pracował z nami bardzo odważnie, to były warsztaty z prawdziwego zdarzenia. Sprawił, że potrafiliśmy się otworzyć na scenie. Takim młodych ludziom, jak my wówczas, to nadawało jakiś sens, każdy z nas szukał swojej drogi. Ja czułem już wtedy, że ta scena mnie przyciąga, a Paweł dał mi mentalnego kopniaka.
Bartek Topa, który wraz z Pawłem występował w "Weselu" Henryka Smarzowskiego, wspomnień miał najwięcej, bo aż od czasów ministrantury w kościele NSPJ. Opowiadał o oazach, lektorowaniu, o Klubie Inteligencji Katolickiej. Ale nie tylko.
- To, co zawsze ujmowało mnie w Pawle, to ten rodzaj dowcipu i poczucia humoru, które miał w sobie. To, co najbardziej zapamiętałem, to jego nieustający uśmiech, radość z obecności z drugim człowiekiem, sumienność, solidność, szacunek. Nigdy go nie widziałem zmęczonego na planie i to było wspaniałe, fascynujące - mówił, a potem przeczytał wiersz Zbigniewa Herberta "Buty".
A kiedy po mnie zostaną / Skórzane buty na strychu / To wspomnij mnie czasem, rano / Przyjdź, posiedź przy mnie, Po cichu / I nie płacz, proszę, Minęło / Jeszcze nie skończył się świat / Choć twardo mi się przysnęło... / Pamięć jest wieczna jak wiatr.
Sypały się wiersze, sypały wspomnienia, sypały opowieści, przeplatane raz żywiołowymi występami "Śwarnych", to znów nastrojowymi piosenkami w wykonaniu zespołu "ARTmagedon" w składzie Anna i Krzysztof Sokołowscy oraz Grzegorz Bodziony.
- Wszyscy go pamiętamy, czujemy jego obecność - mówił na zakończenie dwugodzinnego, zaczarowanego spotkania, które upłynęło jak z bicza strzelił, Marcin Kudasik. - Na grobie Pawła znajduje się cytat "W dobrych zawodach wystąpiłem, bieg ukończyłem". To cytat, który lepiej nie pasuje do żadnej innej historii, niż do historii aktora, który przeszedł przez życie w pośpiechu, ale z niezwykłą pasją. I zostawił po sobie ślad, który przetrwał. Ślad, którego nie da się zetrzeć. Paweł wystąpił w najlepszych zawodach, które mogły mu zostać powierzone. Na scenie, przed kamerą, w sercach tych, którzy go oglądali i słuchali. A dziś ten ślad jest jak ten fragment na nagrobku. Odwołanie do czegoś większego, czegoś, co nie kończy się z chwilą śmierci. Paweł pozostawił po sobie przestrzeń pełną pasji, pełną emocji, pełną życia, pozostawił aktorstwo, poruszające serca i umysły, skłaniające do refleksji, pozostawił ludzi, którzy go kochali, którzy pamiętają o nim nie tylko z racji talentu, ale także dzięki tej nieuchwytnej ludzkiej sile, którą miał w sobie. I choć życie było dla niego zbyt krótkie, żeby zdążyć opowiedzieć wszystkie swoje opowieści, to te, które zdążył opowiedzieć, żyją wśród nas. Żyją w oczach tych, którzy go widzieli na scenie, żyją we wspomnieniach tych, którzy byli jego przyjaciółmi, żyją w sercach najbliższych. I chyba właśnie o to chodzi, by życie, choć krótkie, zostawiło ślad. Taki ślad, który nie zniknie.
Piotr Dobosz