26.11.2024, 07:50 | czytano: 655

Opowiadania Andrzeja Finkelstina na Podhale24.pl: "Mokry sen"

Portret Andrzeja Finkelstina autorstwa Sylwii Marszałek-Jeneralczyk
Z urodzenia nowotarżanin, od 30 lat zakopiańczyk. Na Podhale24.pl zakończyliśmy publikację powieści Andrzeja Finkelstina pt. "Melina Lenina, czyli o tym jak Wacek odrabiał wojsko w Poroninie". Wraz z autorem, zachęceni reakcją czytelników, publikujemy kolejne utwory Andrzeja Finkelstina - wybrane opowiadania z tomów pt. "Nokaut" i "Moje podróże autobusikiem". Są to swobodne opowieści i spostrzeżenia na różne tematy społeczne i psychologiczne w formie opowiadań, często czarno-humorystycznych, zazwyczaj mające drugie dno i morał. Kolejne opowiadania publikujemy co wtorek na Podhale24.pl. Dziś "Mokry sen".
Nokaut Mokry sen
/Fantástico Chico Blanco/
Prolog. Obiecałem, że napiszę te słowa. Iwona, twoja gadanina przenosi mnie do innej rzeczywistości. Cokolwiek by to nie oznaczało. Jak już dotrzymałem obietnicy, wracam do swoich realiów.

Zaspany doczłapałem do łazienki. Zatrzymałem się przed wielkim lustrem w wielkiej srebrnej ramie i zastygłem w półśnie próbując zgromadzić siły, żeby wykonać poranną toaletę. Włączyłem dodatkowe podświetlenie szkła. Zazwyczaj wybudzam się w drodze do pracy, a czasami dopiero w pracy. Trochę na pamięć, a trochę na chybił trafił, odszukałem maszynkę do golenia. Nim jednak zacząłem się golić, na wszelki wypadek przygotowałem zestaw ratunkowy. Swoją drogą to ciekawe, jak golę się rano, to zawsze muszę ratować swoją twarz, a gdy golę się w południe wszystko jest w porządku. Może najlepiej nie golić się wcale? Założyłem jednak nowe ostrza i pomazałem twarz pianą go golenia. Wciągnąłem w płuca powietrze, spojrzałem w swoje senne oczy i zmarszczyłem groźnie czoło. Lubiłem tę barberską mimikę. Wypełniłem usta powietrzem. Wzdąłem policzki. Moja twarz wyglądała teraz jak bałwanek Michellina. Przyglądałem się sobie i z nieukrywaną próżnością podziwiałem swoją urodę. Lokowałem się gdzieś pomiędzy Ryanem Reynoldsem a Piercem Brosnanem, tylko że odrobinę fajniejszym. Niezła jazda. Grunt to dobra samoocena.

Doby Boże, dziękuję ci za to, że nocny koszmar już minął, spłynęła na mnie ni stąd, ni zowąd dziękczynna myśl. Przypomniałem sobie, że miałem dziwny sen. Złowieszczy, złowróżbny, karawaniarski i kto wie jeszcze jaki. Z pewnością był to jakiś bilans, może napomnienie, czy może jakaś puenta. Cholera wie co. Śniło mi się, że miałem się żenić a właściwie to, że się żeniłem. Już sama myśl o tym wydała mi się niedorzeczna i mało prawdopodobna, zważywszy na mój stosunek do instytucji małżeństwa. Był to sen niezwyczajny i zupełnie inny od tych zwyczajnych, o ile sny mogą być zwyczajne. A zaczął się jak w kinie, niczym projekcja tandetnej polskiej komedii.

Przed niewielkim, zbudowanym z piaskowca kościółkiem stoi mnóstwo ludzi. Widzę to, jakby z kamery zainstalowanej pod dronem unoszącym się nad tłumem. Następnie szeroki najazd i wraz z promieniami słońca szybkie nurkowanie. Tuż przy podłożu niczym łódź motorowa płynnie zmierzam w kierunku tłumu rozpychając na boki suche liście wszelakich rudych odcieni. Akcja toczy się więc podczas złotej polskiej jesieni. Jest przyjemnie i ciepło. Dostrzegam napięcie i gorączkowość wśród oczekujących. Mijam gości i przed bramą świątyni zauważam zniecierpliwioną pannę młodą, czekającą na swego oblubieńca. Czyli na mnie. Zagryza nerwowo usta i odruchowo zaciska dłonie w pięści. Atmosfera frustracji graniczącej z histerią dopada niemal wszystkich, bo mnie cały czas jeszcze nie ma. Puki co, fokusuję się w soczewce kamery, czyli jestem a jakby mnie nie było. Wreszcie w jakiś niepojęty sposób materializuję się i pojawiam osobiście. Tak, tym bardzo oczekiwanym i pożądanym bohaterem snu, jestem ja. Ja, w roli pana młodego. I nie jest to niestety superprodukcja.

Witamy państwa na ślubie! Dosyć niefortunnie, spóźniłem się na własną żeniaczkę. Ciekawe, w rzeczywistym życiu nigdy się nie spóźniam. Tymczasem oburzone towarzystwo obrzuciło mnie wściekłym spojrzeniem, a z tłumu słychać było pomruk dezaprobaty. Jacy oni byli żałośni i do tego pompatyczni. Ich miałki i chłamowaty wygląd przypominał reżyserowaną cepeliowską farsę. Ale nim weszliśmy do kościoła, serca zdążyły im zmięknąć. Na chwilę. Przecież to ich ukochana córka, siostra, przyjaciółka, współpracownica, sąsiadka, matka bierze ślub. Matka? Jaka, kurde matka?

Panna młoda, mamma mia! Stworzona do miłości. Uroda Blake Lively. Nic tylko zakochać się i umrzeć! Urocza i śliczna. Zabójczo zmysłowa. Niewiarygodnie piękna, aż do niemożliwości. To jednak musi być sen, takie kobiety w rzeczywistości nie istnieją. Tucząc się tym pełnym optymizmu uskrzydlającym obrazem szybko zapomniałem o wielkim pytajniku przy rzeczowniku matka. Najdziwniejsze jednak było to, że widziałem ją po raz pierwszy i chociaż we śnie nic nie powinno dziwić, dziwiłem się nie mając jednocześnie żadnych oporów względem naszego mariażu. Czyżbym łyknął przynętę jak pelikan? Fatalne zauroczenie, czy może coś innego? Do ołtarza poprowadził ją tatuś, pan w zabójczych okularach z grubego szylkretu, których nawet atomówka by nie ruszyła, odziany w jasnoniebieski garnitur w kratę i półbuty, których design sugerował wypożyczenie z teatralnej rekwizytorni. Wielka groteskowa mucha dusiła mu szyję a jedwabna koszula w kolorze écru miała na klacie efekciarską draperię w formie żabotu. Chłop przeniósł się w czasie, pomyślałem. Ani trendy, ani feschion. Dobrnęli przed ołtarz. Setki białych róż zlewały się z suknią wybranki. Miałem wrażenie, cóż! Że jestem zachwycony. Moja wysoka i bezkrytyczna samoocena pozwoliła mi oszacować fakt naszego idealnego dopasowania. W oczekiwaniu na księdza zacząłem topić się ze szczęścia i upału. Niby jesień a jest upał. Gorączkowo przełykałem ślinę. Zacząłem gromadzić pozytywne myśli próbując się przekonać, że ten związek to będzie coś. Nagle, niespodziewanie zerwała się haftka z mojej taniej muszki i lotem martwego owada jakby w slowmotion upadała na ziemię. Próbując zachować pozory elegancji, niezdarnie niestety próbowałem łapać tę lichą ozdobę mojej szyi. Musiało to być zabawne, bo usłyszałem w tłumie salwę śmiechu. Gdy schyliłem się gwałtownie i pokracznie, nastąpił kolejny epizod z listy nieszczęść. Rozpiął się kołnierz w mojej koszuli i wyprostował jak blaszana sprężynka. Po jaką cholerę ubrałem tą koszulę! Gdy trzęsącymi się dłońmi próbowałem go zapiąć, mankiet prawego rękawa zsunął mi się z ręki. Jakieś pierdzielone fatum. Na szczęście ci pompatyczni i żałośni goście pomogli mi się szybko pozbierać. Zacząłem ich nawet lubić. Mimo to, serce tak mocno mi waliło, że myślałem o zawale. Wreszcie nastąpiła ceremonia zaślubin. Świetnie. Spojrzałem w oczy mojej oblubienicy. Utonąłem w nich. Tymczasem kapłan połączył nasze ręce świętym węzłem. Stuła mocno ścisnęła nasze dłonie. Poczułem uciskające mnie tipsy. Następnie powtórzyłem za duchownym słowa przysięgi. Ja Muchachomalo biorę ciebie Chicamalę za żonę i ślubuję ci miłość, wierność i takie tam.

Złapałem wiatr w żagle i przez chwilę poczułem się jak jeździec z Madrytu. Ze szczęścia zakręciło mi się w głowie. Straciłem równowagę a podtrzymując się chwyciłem za ornat celebransa. Ksiądz jak długi poleciał ze schodów lądując na klęczniku. Na szczęście mebel był tapicerowany i nic mu się nie stało. Istna Noc w operze, braci Marx. Zrobiło mi się strasznie głupio ale też ledwo powstrzymywałem się od śmiechu. Chciałem go podnieść, lecz klęcznik się przechylił do przodu i wraz z moją, dopiero co, poślubioną żoną upadliśmy na schody. Szybko sam się pozbierałem a następnie pomogłem jej podnieść się z tej gmatwaniny draperii i tiulów. Dopiero teraz zwróciłem baczniejszą uwagę na gości. Kobieta, która podtrzymywała welon wydała mi się znajoma. Jakaś dziwnie nieciekawa baba. Zaniepokoiłem się. To zła wróżba. Tajemnicza postać. Serce ponownie walnęło mi mocniej. Dlaczego ona tak na mnie patrzy? Czy my się znamy? Jej, jakby znajome i jakże bardzo nieprzyjemne spojrzenie przeszywało mnie na wylot i niemal paraliżowało. Co to za obrzydliwe babsko? Boże, skąd ja ją znam? Dopadło mnie zagadkowe przeświadczenie, że gdzieś już ją spotkałem i z pewnością nie był to miły kontakt.

Ceremonia tymczasem trwała nadal. Duchowny podsunął nam na tacy obrączki. Gdy sięgałem po jedną, mankietem zahaczyłem o mikrofon, ten upadł na tacę a obrączki potoczyły się ma ziemię. Ja pierdolę! Jedną z nich błyskawicznie znalazła panna młoda, druga zaś wtoczyła się do kratki wentylacyjnej umieszczonej w załamaniu kamiennej podłogi. Pomyślałem, że jest już po balu, ale nie. Jakiś miły młodzieniec podniósł kratkę i wyciągnął obrączkę. Dopadła mnie fala ulgi.

Ożeniłem się. Miałem nadzieję, że to koniec tego żałosnego przedstawienia. Jednak, gdy wychodziliśmy z kościoła zaplątałem się w ten diabelski welon mojej uroczej żony i upadłem. Dobrze, że nie poszybowałem ze schodów. Z tej idiotycznej sytuacji wybawił mnie kierowca limuzyny. Podjechał tak blisko, że zasadniczo zasłonił moje śmieszne zmagania. Zajęliśmy miejsca w limuzynie, a po kilku minutach byliśmy już w sali weselnej.
Witam państwa na weselu. Na szczęście impreza odbyła się bez komplikacji. Ani razu się już nie skompromitowałem. Miałem jednak bliskie spotkania z dobermanem z kościoła. Kilka razy to obrzydliwe babsko stanęło mi na drodze i mroziło swoim trupim wzrokiem. Jakbym spotkał śmierć. I znowu pojawiło się pytanie, skąd ją znam i czego ona ode mnie chce?

Do domu wróciliśmy o świcie. Po nocnej balandze, przeniesienie żony przez próg graniczyło z cudem. Jeszcze kilka schodów i zawał. Poczułem się stary. Zdyszany i charczący, z żoną na rękach, przestąpiłem próg wreszcie domu. Ale o nocy poślubnej nie było mowy. To, co ujrzałem, o zgrozo, graniczyło z horrorem. Rumiana teściowa, której wcześniej nie widziałem z dwojgiem rozwrzeszczanych bachorów. Obłęd. Te dzieci to moje pasierby? Niezłe wiano. Do diabła, dlaczego nikt mi o nich wcześniej nie powiedział? Wolałbym zrobić sobie prawo jazdy na UFO i polecieć na zawsze w kosmos, niż żenić się z tym wianem. Mimo lęku wysokości wychyliłem się przez okno by zaczerpnąć powietrza i zebrać myśli. Nie zdążyłem. Zmęczony, sfrustrowany, straciłem grunt pod nogami i wypadłem.

I tak zakończył się mój mokry sen. Wett dream, jakby ktoś rzekł. Jak to dobrze, że nie jestem żonaty, pomyślałem. Ta idea pieściła mój przemęczony nocnym horrorem mózg. Przystąpiłem do golenia twarzy. Jeszcze trochę i będę gotowy.

Z zamyślenia o goleniu i z wielkiego zadowolenia z nowo budzącego się dnia, wyrwało mnie natrętne walnie w drzwi łazienki. Któż to się tak dobija? Czyj to u licha ten okropny głos? To charkot jakiejś wrednej baby.

- Kretynie, wyłaź łazienki! Co tak długo do cholery? Korzenie, kurwa, zapuściłeś czy co? Pośpiesz się durniu, bo musisz te bachory zawieźć do przedszkola! Nie jestem waszą służącą! Wyłaźże kmiocie z tej łazienki, bo się pojszczam!

W szoku wytoczyłem się z łazienki, nie dokończywszy porannej toalety. W tej okrutnej babie, z którą jakimś dziwnym trafem przyszło mi żyć ujrzałem potwora. Potwór ten, okazał się być tą wredną osobą trzymającą w moim śnie welon panny młodej, to ten doberman, który mroził mnie swoim wściekłym i pełnym nienawiści wzrokiem na weselu. O jakże bardzo zapragnąłem wrócić do mojego, nie tak złego, mokrego snu.

***
Może Cię zainteresować
zobacz także
komentarze
Finkelstin26.11.2024, 08:42
Przepraszam wszystkich za ortografię, dostrzegam kilka błędów ????
Może Cię zainteresować
Zobacz pełną wersję podhale24.pl