14.09.2022, 15:38 | czytano: 3926

Jacek Sowa: Podhalańskich kółek czar. Czarna przyjaciółka

Jacek Sowa
FELIETON. "Niemal każdy z naszego powojennego pokolenia przesiedział wiele godzin młodości w kinie, kiedy to po gniotach kinematografii kołchozowej, obok hollywoodzkich wytworów zaczęły wchodzić na ekrany prawdziwe arcydzieła koprodukcji francusko-włoskich producentów. Dziś felieton z przymrużeniem oka…" - zapowiada Jacek Sowa.
O ile amerykańskie krążowniki szos pozostawały dalej tylko w świecie filmowych marzeń, o tyle zachodnie jednoślady zdawały się być omal w zasięgu.
Opaleni chłopcy w białych spodniach z płótna żaglowego śmigali na wspaniałych skuterach, a z tyłu, wtulone wydatnymi piersiami w bawełnianych koszulkach w ich plecy, piszczące ślicznotki z rozwianymi włosami – sen letniej nocy…

U nas wtedy jeździło się na wuefemkach…

U nas wtedy jeździło się na wuefemkach

Marzenia o Lambrettcie, Vespie czy eleganckim Peugeocie ocierały się o polską konstrukcję z podszczecińskiej manufaktury marki Osa. Ta siermiężna namiastka skutera była ciężkawa i niezdarna, a przy tym droga jak cholera, toteż mało kto skłaniał się ku oszczędzaniu na ten osobliwy pojazd, jako że pełnego szczęścia młodemu człowiekowi Osa, starsza siostra Komara, raczej dać nie mogła.

Chromowany emblemat Osa

Będąc owym młodym osobnikiem z uregulowanym stosunkiem do służby wojskowej rozglądałem się za czymś co samo jeździ, nieźle wygląda i na czym mogłoby się oprzeć oko niejednej dzierlatki, obdarzonej wydatnymi piersiami oczywiście.

Dziwnym trafem jeden z moich kolegów zaoferował okazyjne kupno rzekomo niepotrzebnego mu skutera „z powodu wyjazdu”. Połknąłem haczyk, a gdy wszedłem już w posiadanie nieco zdezelowanego, ale zawszeć pięknego Peugeota, jakby mimochodem dowiedziałem się, iż pojazd ten nie jest do końca sprawny, a i z papierami coś nie tak. Ale pokusa była zbyt silna, w końcu parę złotych tyłka nie miało, a skuter miał siedzenia dwa…

Skuter Peugeot

Wiele pracy i godzin spędziłem w garażowych warsztatach owocowo-warzywniczej firmy, gdzie prezesował ojciec, ale próby usprawnienia białego rumaka były równie mozolne, co bezskuteczne. Raz nawet udało mi się na nim przejechać bodaj z kilometr; wracać jednak musiałem per pedes.

Straciłem przy tym skuterze połowę wakacji, gdy kumpel pojawił się sam z propozycją odkupienia skutera „po kosztach”. Okazało się, że pojazd nie był jego własnością, tylko szwagra… Kumpel potrzebował kasy na wypad do Sopotu, po powrocie ojciec spuścił mu manto, więc skuter musiał wrócić do macierzy.

Prawdę mówiąc, było mi to bardzo na rękę, bo już straciłem nadzieję na bodaj jedną, udaną przejażdżkę, z bądź jaką ślicznotką z małymi nawet piersiami, ale złożonymi na mych plecach. Nie bardzo na rękę był brak wyłożonej na skuter gotówki, której mój koleś po prostu nie miał… Jednak uczciwie muszę przyznać, że „tauzena” solennie oddał, na raty bo na raty, a i jeszcze piwo postawił. Dobre i to!

Tak więc minął kolejny miesiąc bez pojazdu, na szczęście odzyskałem pieniądze. Jako początkujący dziennikarz terenowy, ale bez własnego środka lokomocji i aparatu fotograficznego – nie ma o czym mówić. Dopiero po trzech miesiącach pracy można było wówczas starać się o kredyt w tzw. ORS-ie (Obsługa Ratalnej Sprzedaży – przyp. aut.); czy ktoś jeszcze pamięta instytucję, dzięki której wszystko kupowało się na raty: ubrania, pralki, lodówki, telewizory, meble, nawet motocykle.

I nadszedł ten dzień, kiedy w rynku przed sklepem PZGS-u wystawiono MÓJ motocykl – czarno-srebrną SHL, błyszczącą chromem na wahaczach i obręczach, na których pyszniły się nowe Pirelli. Rodzimych opon motocyklowych w tym rozmiarze chyba jeszcze wówczas nie było… Silnik też nie byle jaki, bo pojemności 175 ccm.

SHL-ka, moja czarna przyjaciółka

Cóż to była za chwila! Nie bacząc na nic, wsiadłem na pachnącą nowością skajową kanapę i ruszyłem na pierwszą przejażdżkę, wlawszy wcześniej litr benzyny, przyniesionej w butelce po mleku. Nie dane mi było jednak zajechać zbyt daleko, gdzieś pod Waksmundem chyba zarzuciło świecę i d..a blada. Nie bardzo chciało mi się pchać motor do miasta przez parę kilometrów, przejeżdżający akurat Żukiem pan Józek Pająk, znajomy budowlaniec. zaoferował mi pomoc.

Znajomy budowlaniec przejeżdżał Żukiem...

Zaczepiliśmy SHL-kę na linkę, cóż z tego, skoro zapomniałem włożyć do stacyjki kluczyk, na zakręcie zablokowała się kierownica, motocykl pojechał prosto, ale …do rowu, gdzie wylądował z rozbitym reflektorem, skrzywioną kierownicą i obdartym błotnikiem. A ja obok z poharatanymi kolanami i łokciami, prześwitującymi przez rękawy i nogawki podartego ubrania, też kupionego przez ORS. Wtedy jeszcze nie jeździło się w skórzanych kombinezonach z „żółwikami” i sztywnymi wkładkami…

Chciało mi się płakać, pierwsze kilometry i taki koszmar! Ale odwrotu już nie było. Podarte rękawy garnituru matka zaopatrzyła w skórzane łaty (już wtedy byłe trendy !!!), a popielatych spodni w preselekcji sklepu nr 13 w Rynku (u „Modnego Pana” – już go nie ma!) nie brakowało…

U pana Leona Borka, w jedynym wówczas porządnym sklepie motoryzacyjnym w mieście, udało się dokupić reflektor, dobrzy ludzie pomogli wyklepać i pomalować błotnik, na którym nie było znać ran pod świeżo namalowanym numerem rejestracyjnym.

A numer był pamiętny: KG 1025, kojarzył się z koronacją Bolesława Chrobrego; no cóż, ja nie zacząłem jak król szos. Ale mój nadworny serwisant też miał na imię Bolesław – któż ze zmotoryzowanych nowotarżan nie pamięta warsztatu Strycharskich przy końcu ulicy Szaflarskiej, do którego trzeba było zdążyć między rankiem, a południem. Rankiem Bolek wracał z ryb, na które jechał motorem o świcie, ale w południe był już po paru piwach; jednak fachowiec od motorów był to niezły i tańszy od pozostałych, tyle że oliwa. Ponadto na podorędziu był jeszcze senior Strycharski, który – gdy miał dobry humor – bez zrzędzenia coś przy motorze zrobił.

Póki jednak SHL-ka była nowa, wizyty w warsztacie nie były potrzebne i moja czarna przyjaciółka wiernie służyła przy wyjazdach w teren. Jako korespondent „Dziennika Polskiego” docierałem w odległe zakątki Podhala, Spisza, Orawy i Pienin, skąd szły na łamy coraz ciekawsze „michałki” z powiatu. Nie wchodziłem jednak w paradę dwumetrowemu Wojtkowi Jarzębowskiemu, fantastycznemu Gaździe na zakopiańskich dziennikarskich włościach, do którego pod Giewont czasem podjeżdżałem, aby poplotkować o starych góralach.

Ileż to wspaniałych wspomnień i dziennikarskiego materiału zawdzięczam mojej jednośladowej przyjaciółce. Wjeżdżałem nią dla reportażu w ochotnickie zakątki, pomykałem na trudno dostępne bezdroża Jaworek, gdzie bacowie wypędzali na redyk owce, na sesje zdjęciowe na niedzickim zamku, gdzie szkolne koleżanki chętnie statystowały (często nawet po godzinach) w objęciach Wilhelmiego i Maklakiewicza. Nasz Waksmundzki Rysiek z „Klanu” chodził wtedy jeszcze do podstawówki…

Jeździłem na wybory późną jesienią na Spisz, skąd grubo po północy wracałem bez światła z ledwo trzymającym się siodełka kolegą, zmęczonym „pracą” w komisji wyborczej.

Były niezaplanowane weekendy w orawskim skansenie w Zubrzycy, gdzie pełniąca obowiązki miejscowego kustosza - pani Jadzia, serwowała do kiełbasek z ogniska oprócz własnego, zniewalającego uśmiechu także butelkowany „Uśmiech sołtysa”, po którym jeszcze w poniedziałek strzelało w gaźniku.

Moja czarna przyjaciółka zaliczyła nawet rajd motocyklowy Ludowych Zespołów Sportowych do zamku w Książu Wielkim, skąd w drodze powrotnej w jakimś warsztaciku w Słomnikach wygiętym gwoździem spinało się urwany łańcuch motocykla.

Nie sposób zapamiętać imion i rozmiarów biustów pasażerek, które kurczowo trzymały się w okolicy pasa ciężkiej motocyklowej kurtki, którą ofiarował mi kiedyś pewien dyspozytor, za pierwszy w jego życiu przychylny artykuł o zajezdni PKS-u.
Najczęściej jednak były to koleżanki, miejscowe dziewczyny, które się szanowało, a które potem w niejednej potrzebie człowiekowi pomogły. Podwoziłem Bogdę na halę sportową na trening siatkówki, z Hanką jeździłem do Ludźmierza na zbiory owoców ogrodowych; kiedyś wioząc przed sobą na baku wiaderko porzeczek nie wyrobiłem na zakręcie i omal nie znaleźliśmy się pod ciężarówką. Hanka na szczęście tylko podarła rajstopy, ale matka w domu nijak nie chciała uwierzyć, że przytrafiło się jej to ze mną akurat na motocyklu… Innym razem, gdy zajechałem w Harklowej do tartaku, córka właściciela, schowała się na strychu, myśląc, że to do niej. A ja tylko w sprawie desek…

Wnet jednak do motocykla przybył mi wspólnik - Ziomek, który lubił umilać sobie czas wypadami w teren na motocyklu. Dodajmy – moim motocyklu. Naturalną konsekwencją były coraz częstsze wizyty w pobliskim warsztacie u pana Błoniarza, a opony Pirelli dawno poszły w strzępy, ustępując miejsca także nie tanim, czeskim Barumkom, ale przeważnie było ciekawie!

Czasem przełożyło się to na jakiś ciekawy materiał dziennikarski - na przykład o akcjach podhalańskich GOPR-owców lub życiu codziennym w schronisku na Turbaczu - ale najczęściej pociągało za sobą niemałe wydatki. Bywało i tak, że siedząc popołudniu w „Limbie” przy kryniczance, z nudów wymyślaliśmy szalone eskapady, choćby wypad do Krakowa, na kawę do „Jamy Michalikowej”. Dwa razy nie trzeba było powtarzać, wyciągałem SHL-kę z bramy, na garnitur (a jakże, wtedy nie wstydziło się chodzić w garniaku) jakąś kurtkę, kokilki na łby i dawaj, do Grodu Kraka, osiemdziesiąt kilometrów, bagatela. Prowadził oczywiście Ziomuś, mistrz kierownicy, ja zaś kurczowo trzymałem się jego pleców, modląc się na zakrętach, bo jeździł ostro.

Ziomek lubił jeździć ostro…

Podróż trwała zazwyczaj godzinę z małym haczykiem, co na parametry SHL-ki było wyczynem niezłym. Mój kumpel zazwyczaj tak kombinował, żeby załapać się na jakieś posiady do „Piwnicy pod Baranami”, gdzie często koncertował z Markiem Grechutą jego słynny później brat-kompozytor, Jan Kanty. Można się było otrzeć o Ewę Demarczyk, Jana Pietrzaka, Andrzeja Sikorowskiego, czy Piotra Skrzyneckiego (choć niezbyt miłe było ocieranie się o przeważnie niezbyt świeżego barda) i całą resztę krakowskiej cyganerii, ale wracało się niezbyt późno, aby około 22-giej być w domu. W tamtych czasach rodzice, mimo iż byliśmy dorośli, nie tolerowali późnych powrotów do domu, skoro mieszkaliśmy z nimi pod jednym dachem. Zapamiętaj to, współczesna młodzieży!

Kiedyś udało nam się wylądować w „Feniksie” – nocnym lokalu, gdzie z „Wawelami” Janka Wojdaka grał nasz kolega z Nowego Targu, Staś Mozdyniewicz, blondyn o fizjonomii cherubina.

Chętnych gąsek do kontredansu tam nie brakowało, białe latawce fruwały nam nad głową do rana, kiedy wreszcie opamiętaliśmy się, że powrotu czas. Jeszcze więc jedna dedykacja od Stasia … „i ja żegnałem kogoś”…

Nawet w lipcu jazda motocyklem w garniturze o świcie nie należy do przyjemności, skostniali od chłodu dotarliśmy do stolicy Podhala wraz z porannymi zorzami. Na powrót do domu było albo za późno albo za wcześnie, rada w radę udaliśmy się do GOPR-ówki pod Długą Polaną w nadziei, że będzie tam jakiś ratownik z wrzątkiem. Wrzątek był, ale zimny, zaś dyżurny właśnie pojechał po coś do miasta, o czym informowała nas kartka na drzwiach.

Zostawiliśmy motocykl na nóżkach pod drzwiami z kaskami na kierownicy (takie to były czasy !) i poszli koło Jeziorczaków na poszukiwanie grzybów (sic!). Gdy nagle z krzaków wyszło dwóch młodzieńców w garniturach i lakierkach prosto na porannego grzybiarza w kufajce i gumowcach, ten wrzasnął przerażony i pognał w dół, zostawiając koszyk z nożykiem i napoczętą butelką piwa; niestety grzybów jeszcze nie zdążył nazbierać.

Była szósta rano, odpaliliśmy więc motor, aby zatrzymać się na tzw. Dudowej Polanie, czyli pospolitym nowotarskim targu maślanym. Za ostatnie wysupłane grosze kupiliśmy kilka prawdziwków, aby zabrać je do domu, gdzie całą bezsenną noc spędziła pani Zosia, matka mego kompana:
- Gdzieś ty był, na miłość Boską – załamała ręce, widząc go w garniturze z podwiniętymi nogawkami, z przemoczonymi butami w jednej ręce i z plastikową torbą w drugiej.
- Na grzybach, mamo, proszę bardzo – wyjął z reklamówki parę dorodnych okazów – same prawdziwki.

O tak wczesnej porze poszedłem prosto do redakcyjnego biura przy Rynku. Zasiadłem na fotelu za biurkiem, z bosymi nogami wystającymi z przemoczonych, podwiniętych nogawek bytomskiego garnituru, zakupionego na raty w „Modnym Panie” wraz z motocyklem. Mokre skarpety suszyły się na żeberkach zimnego w lipcu kaloryfera, a zdeformowane wilgocią buty walały się gdzieś pod biurkiem, na blacie którego spoczęła moja umęczona głowa, spowita snem, w którym przywiązane do ramy SHL-ki powiewały białe latawce w kształcie grzybów prawdziwków z napisem GOPR…

Tak zastała wschodzącą gwiazdę pióra w ów poranek w terenowym oddziale „Dziennika Polskiego” pani Jadzia, szefowa Biura Ogłoszeń RSW „Prasa”.

Gdy w południe udałem się do Ziomka po motor, tenże zapamiętale trzepał na podwórku dywan. Zjadliwie zapytałem, czy mamie podobały się prawdziwki, na co mój kompan parsknął śmiechem; nieco udobruchana zbiorem matka przy obieraniu trafiła na kapelusz przytwierdzony do nóżki zapałką – stary numer grzybiarek tym razem nie przeszedł. Nie obeszło się bez bury, ale ja swój powrót miałem jeszcze przed sobą. Dla pewności zostawiłem SHL-kę daleko od domu – rozmowa z ojcem mogłaby się zakończyć aresztem motocykla.

Coraz intensywniej toczyły się kółka mojej czarnej przyjaciółki, bo Ziomek tak się do niej przyzwyczaił, że z czasem musiałem niemal uzgadniać z nim grafik swoich wyjazdów służbowych w teren, gdyby ów miał wtedy coś ważnego, na przykład wyskok na Turbacz.

Pojazd marniał w oczach, a miarka przebrała się, gdy mój przyjaciel pojechał w Gorce obserwować górskie odcinki jazdy specjalnej podczas któregoś z Rajdów Tatrzańskich. Pod wieczór wrócił na rozwalonym kole, w dodatku nietypowym, bo zdjętym z rajdowej maszyny; moje przednie kółko z nową oponą pojechało razem z niejakim Wieczorkiem z fabrycznego klubu SHL. Zaszczyt miał to być dla mnie ogromny, w dodatku poparty po rajdzie nowiutką Michelinką – oczywiście nigdy nie zobaczyłem już ani koła, ani opony, ani rzeczonego Wieczorka także.

Roman Dziubiński podczas rajdu

Żeby to jeszcze użyczył koła któremuś z naszych nowotarskich zawodników, na przykład Romkowi Dziubińskiemu, a nie jakiemuś scyzorykowi z Kielc… Tego było już za wiele, zwłaszcza że motor był cały poobijany od kamieni, a z wybitych teleskopów smętnie wyciekał płyn hydrauliczny.

Zdesperowany zaprowadziłem SHL-kę do warsztatu pana Błoniarza, który sam kiedyś jeździł z powodzeniem w rajdach motocyklowych, ale nadal był wujkiem sprawcy mojego nieszczęścia. Ziomek unikał wizyt w jego warsztacie, ale pan Mietek, podczas oględzin doprowadzonej do ruiny maszyny, wiele mi o motocyklowych wyczynach swego chrześniaka opowiedział.

Remont nie był ani szybki ani tani, a w tamtych czasach nawet dobranie mikroskopijnej łódeczki do rozrusznika było problemem.

Mieczysław Błoniarz – mechanik i rajdowiec

Na naprawę poszła cała miesięczna wierszówka z gazety, więc wściekłem się nie na żarty na wspólnika, który pojednawczo obiecał mi pomoc w …sprzedaży mojej czarnej przyjaciółki. Zakręcił się po okolicy i wnet namówił na okazyjne kupno „fajnego motocykla prawie nowego i w idealnym stanie” swego sąsiada, Długiego Jaśka, z którym miałem jeszcze szkolne porachunki z podstawówki zarówno z lodowiska, jak i otaczającego stadion parku. Transakcja doszła do skutku za sprawa factoringu wspólnego znajomego, właściciela taksówki osobowej numer 24 Jaśka „Liska Rokity”, który więcej zarabiał przy pośredniczeniu w transakcjach handlowych, niż na jeździe swoją Warszawą na postoju. Ponieważ znał kombatancką przeszłość SHL-ki, kazał sobie przed ubiciem targu odpalić pokaźną dolę, ale operacja poszła gładko i prawie bez mojego udziału, a smak zemsty na starym adwersarzu był słodki… Zwłaszcza, że późniejsze reklamacje kazałem kierować albo do kolegi taksówkarza, albo do kumpla do USA, najlepiej zaś na Berdyczów.

I tak rozstałem się z moją piękną, czarną przyjaciółką…

Jacek Sowa
Może Cię zainteresować
zobacz także
komentarze
Joanna14.09.2022, 20:21
Miło się Pana czyta, pozdrawiam...i proszę o jeszcze
Może Cię zainteresować
Zobacz pełną wersję podhale24.pl