"Pół wieku temu hokeiści „Podhala” zdobyli swój pierwszy tytuł hokejowego Mistrza Polski; dziesięć lat później mieli ich już na koncie osiem, w tym kolejny szósty z rzędu" - przypomina Jacek Sowa, nowotarżanin, dziennikarz, podróżnik, wciąż związany ze sportem, chociaż z nieco inną dyscypliną. Ale hokej wciąż ma w sercu.
A pisze tak: Ówczesne mistrzostwa, przedzielone Świętami Wielkanocnymi, trwały blisko trzy tygodnie, które spędziłem właśnie w Spodku i jego okolicy. Dla młodego dziennikarza z Podhala, akredytacja na mistrzostwa świata z ramienia najważniejszego wówczas dziennika sportowego, katowickiego "Sportu” była niesłychaną nobilitacją, dzięki której ugruntowałem swoje istnienie w tej poczytnej sportowej gazecie. A praca to była trudna, wymagająca czujności i bezbłędności, wśród takich dziennikarskich tuzów jak Jan Ciszewski, Witold Domański czy Stefan Rzeszot (mój późniejszy hokejowy mentor zresztą). W codziennej pracy miałem jednak wsparcie starszych kolegów ze śląskiej redakcji, podparte czasem oscypkiem czy flaszką łąckiej… Dużej życzliwości zaznałem także ze strony starszego, nowotarskiego kolegi, nieżyjącego już niestety komentatora telewizyjnego Andrzeja Szeląga, którego nawet poratowałem świeżą koszulą nazajutrz po historycznym meczu z ZSRR; ale to już inna historia.
A więc mecz z niepokonaną nigdy przez nas, wielką „Sborną”, od której regularnie dostawaliśmy dwucyfrowe cięgi; tym razem też nie miało być inaczej… Radziecki trener Borys Kułagin, zapytany prze meczem (który 8-go kwietnia 1976 roku miał stanowić inaugurację katowickich mistrzostw), zapytany o wynik odparł buńczucznie : „Pa diewiatym wkliuczym szcziotczik !”, co wśród dziennikarskiej braci wywołało mieszane odczucia. Nadszedł wieczór, wypełniony po brzegi Spodek, wielka gala, na trybunach ówcześni prominenci, nastrój wielkiego sportowego święta. Co ciekawe, bezpośrednia transmisja telewizyjna nie była przewidziana, tylko skróty po 23-ej…
Już od pierwszego gwizdka biało-czerwoni rzucili się na rywali, tyle, że tego dnia w takich barwach grali hokeiści Związku Radzieckiego… Polacy przystąpili do gry w jednolitych, czerwonych strojach, widać miała zafunkcjonować polityczna poprawność, że czerwoni muszą wygrać ! No i wbrew logice i sportowej rzeczywistości – wygrali !
Reprezentację ZSRR „napoczął” w pierwszej tercji atomowym strzałem „Złotko” Jaskierski, a nie był to jego jedyny gol w tym meczu. Formacja świetnie prowadzona przez Walka Zietarę sprawiała utytułowanym rywalom sporo kłopotu, a nasi obrońcy zaciekle bronili dostępu do bramki Andrzeja Tkacza, dzień wcześniej „przez pomyłkę” pobitego przez esbecję nieopodal AWF-u.
W tym meczu robiłem w numerze „statystykę”, która musiała być podawana do drukarni na bieżąco, jako że mecz kończył się po 22-giej, tj. w porze, kiedy redaktor odpowiedzialny „Sportu” zamykał numer w drukarni. Przypomnę : nie było wówczas komórek ani komputerów, nie mieliśmy nawet własnych telefonów na dziennikarskich pulpitach. Ale mieli je np. Szwedzi, którzy nie byli zbytnio zainteresowani bezpośrednią relacją z przewidywalnego, jak się wydawało meczu. Gustujący w polskiej wódce redaktor Johansson chętnie nam użyczył swojego łącza i mogłem na bieżąco przekazywać wieści ze Spodka do zecerni via Sztokholm – w prostej linii było to jakieś 2 kilometry… Jednak dyżurujący wówczas na Liebknechta red. Henio Przybyłek nie wytrzymał nerwowo, kiedy przez międzynarodowe łącze podawałem mu wyniki poszczególnych tercji i taksówką, nie wierzył i osobiście zjawił się na Spodku po materiał.
Wygraliśmy 6:4, w co Rosjanie długo nie mogli uwierzyć, ale w mediach wielkiej fety nie było. Kiedy rano zmęczona ekipa „Sportu” zaczęła pojawiać się w redakcji, aby przygotować kolejny dzień mistrzostw, Andrzej Konieczny, prominentny naczelny redaktor naszej gazety, kazał wyrzucić wszystkie wywiady i komentarze do kosza ze słowami: „Panowie, wczorajszy mecz był … wczoraj ! Dziś są następne, a mistrzostwa dopiero się zaczęły…
W katowickim Spodku zapadła cisza… To była niesamowita cisza 10 tysięcy ludzi ! Tu i ówdzie rozległy się szlochy, a ludzie w milczeniu powstali. Marzenia o elicie legły w gruzach. Ten sam obiekt, który kilkanaście dni wcześniej lewitował pod chmury, tym razem opadł w milczeniu na ziemię. Nazajutrz opisałem to na głównej kolumnie „Sportu pt. „Potem nastąpiła cisza”.
Reprezentacja Polski spadła z grupy A i w kolejnym roku miała pojechać na turniej do Tokio. Oczywiście nie zabrakło złośliwych, którzy wietrzyli spisek i przedkładanie przez naszych reprezentantów atrakcyjnego wyjazdu do Tokio nad zaściankowy turniej w Wiedniu. Było to oczywistą i absurdalną bzdurą, gdyż katowicka gloria miała być premiowana pachnącymi świeżym lakierem maluchami 126p prosto z fabryki w Tychach. Ówczesna władza doceniła jednak trud naszych hokeistów, którzy za katowickie mistrzostwa otrzymali po szwajcarskim zegarku. Dobre i to...
A mistrzostwa wygrała na złość wszystkim Czechosłowacja, o czym też za bardzo nie można było się rozpisywać, zwłaszcza że trzytysięcznej rzeczy kibiców naszych południowych sąsiadów po prostu zamknięto granice przed meczem ze Związkiem Radzieckim. Jak widać i to nie pomogło…
Od tego wydarzenia minęło wiele czasu, być może coś mi uciekło, ale w naszym mieście na pewno pamiętają to wielcy bohaterowie tamtej glorii: Stefan Chowaniec, Mieczysław Jaskierski i Walenty Ziętara. Czy ktoś jeszcze to po nich powtórzy?"
Jacek Sowa