10.10.2021, 16:06 | czytano: 3519

Jacek Sowa: Podhalańskich kółek czar… Jednym śladem

arch. Autora
"Zanim pojawiły się pierwsze prywatne limuzyny, ważnym indywidualnym środkiem lokomocji były tzw. jednoślady, które stanowiły ważny przyczynek uczestnictwa w codziennym ruchu drogowym" - pisze w szóstym odcinku cyklu "Podhalańskich kółek czar" - Jacek Sowa.
Moim pierwszym wehikułem był dziecięcy rowerek, w którym rolę przyrządu do ruszania spełniał kij od szczotki, wetknięty w ramę za siodełkiem, który ojciec czujnie dzierżył dla utrzymania mnie w pionie. Ale podczas jednej w wypraw do nowotarskiego parku ojciec zawierzył moim jeździeckim umiejętnościom, stracił kontakt z kijkiem, a ja straciłem kontakt z rowerkiem. Na długi czas wziąłem rozbrat z jednośladami, mimo prób przekupstwa za pomocą pięknego Pioniera, przemyślnie sprowadzonego z Czechosłowacji.
Lśniący lakierem obiekt westchnień co najmniej kilku tuzinów rówieśników z okolicy ulic Sobieskiego, Waksmundzkiej czy Krasińskiego, stał w pokoju za drzwiami, lecz żadne namowy ze strony wujków Borowiczów, czy Pustówków nie trafiały do przekonania małego Jacusia. Ponieważ pionierów przyjechało kilka, przy ich pomocy, z okazji Dnia Dziecka, odbyło się w mieście pierwsze bodaj kolarskie kryterium uliczne dla dzieci wokół nowotarskiego Rynku, z udziałem pociech miejscowych prominenckich rodzin Haburów, Spiesznych i Porzyckich, bez chluby rodu Rapackich jednak, niestety. Odmówiłem startu, miałem uraz do jednośladu!

Gorzko przyszło ojcu przełknąć tę pigułkę, ale gdy nadeszła pora religijnej inicjacji, nie skończyło się na komunijnym zegarku; chrzestni wyłożyli paręset złotych na rower - nowiutkiego Bałtyka w kolorze błękitu. Inspiracją tego wydarzenia były chyba jednak siły niebieskie, gdyż droga do szkoły czy kościoła przebiegała koło wikarówki, przed którą stały zaparkowane trzy piękne, nowiutkie motocykle.

To był znak czasu, a świątynię przy ulicy Królowej Jadwigi nie na darmo nazywano „nowym kościołem”. Trudno jednak byłoby sobie wyobrazić konserwatywnego księdza Krejczę, czy Bala na motocyklu, ale do owej parafii przyjęto trzech młodych księży. Wypolerowana i błyszcząca czerwienią Jawa Ogar 250 należała do postawnego księdza Wyszogrodzkiego. Iidentyczna, ale przeważnie ubłocona, była własnością ekstrawaganckiego księdza Kunickiego, konstruktora zegara na wieży kościelnej, którego napęd wahadłowy stanowiła konstrukcja złożona z kół zębatych i wahadeł, obciążonych młotkiem, kluczem francuskim i słoikiem smalcu. Ów katecheta zasłynął także z najkrótszych kazań i półgodzinnych mszy, po których wsiadał na jawę i mknął w plener. Pewnego razu jednak nie wrócił już na plebanię, po spotkaniu z furmanką. Ucieleśnieniem spokoju był trzeci ze zmotoryzowanych kapłanów, ksiądz Zalarski, posiadacz dostojnego, choć niekoniecznie słusznego ideologicznie, radzieckiego motocykla marki IŻ 350. Ksiądz wytłumaczył nam, że motor ten to kopia niemieckiego DKW, a motoryzacja jest globalna ponad podziałami. Mój przyjaciel, a ministrant zarazem Stasiu Ptaszek, zachęcił mnie do okresowego czyszczenia tego wehikułu, w nagrodę czego ksiądz Zalarski woził nas na tylnym siodełku od wikarówki do Szaflarskiej i z powrotem; niedaleko, ale uraz do jednośladu minął.

Tak więc przekonałem się do nowego roweru, który przeszedł swój pojazd szlak bojowy, oj, przeszedł! Nikt nie policzy łatek na pocerowanych dętkach, gdy unikało się w miarę równych kostkowych traktów okolicznych Rynkowi ulic. Prawdziwym poligonem były w szczególności wertepy pobliskich łąk i kamienistych brzegów w okolicach złączenia Białego i Czarnego Dunajca. Terenowe harce, na wzór organizowanych wówczas w Gorcach motocyklowych Rajdów Tatrzańskich, w których nota bene nowotarżanie odgrywali znaczące role, były na porządku dziennym. Przyprawialiśmy sobie do rowerów okrągłe tablice z numerami, warcząc zaciekle jak motocyklowe tłumiki (a raczej ich brak). A wspomniane rajdy oglądaliśmy z wypiekami na policzkach, a ówczesnym guru był Mieczysław Błoniarz, który w krajowych klasyfikacjach plasował się na czołowych lokatach. Chyba każdy miejscowy motocyklista zaliczył warsztat pana Mietka przy Jana Kazimierza w poszukiwaniu jakiejś zębatki czy śrubki do swego motoru.

Motocykle cieszyły się na Podhalu zawsze należnym szacunkiem z racji sportowych dokonań tutejszych zawodników. Janusz Temecki z powodzeniem walczył na górskich szlakach z krajową czołówką, po tytuły sięgał Roman Dziubiński czy Staszek Zagata. Potem swoje karty zapisało młodsze pokolenie, a nasi rajdowcy dumnie paradowali w pierwszomajowym korowodzie. Nie zapomnę pewnego zdarzenia z końca lat osiemdziesiątych, kiedy to przed trybuną honorową nasz mistrz, Jasiek Kowalczyk postawił swój motor na tylnym kole, nie utrzymał jednak kierownicy i walnął w tłum. Jako dyżurny miejski konferansjer wrzasnąłem do mikrofonu: - Jezus Maria!, a okrzyk odbił się w megafonach od kombinatu obuwniczego aż po most na Białym Dunajcu. Od tego czasu już władze nie angażowały mnie do zapowiadania tego rodzaju imprez…

Mając dwadzieścia lat kupiłem na raty mój pierwszy i jedyny motocykl, SHL 175. Początek nie był udany, jako że w pierwszy dzień zaliczyłem asfalt na plamie z oleju na zakręcie pod Waksmundem. U pana Leona Borka, w jedynym wówczas porządnym sklepie motoryzacyjnym w mieście, udało się dokupić reflektor, dobrzy ludzie pomogli wyklepać i pomalować błotnik, na którym nie było znać ran pod świeżo namalowanym numerem rejestracyjnym. A numer był pamiętny : KG 1025, kojarzył się z koronacją Bolesława Chrobrego; no cóż, ja nie zacząłem jak król szos. Ale mój nadworny serwisant też miał na imię Bolesław – któż ze zmotoryzowanych nowotarżan nie pamięta warsztatu Strycharskich przy końcu ulicy Szaflarskiej, do którego, aby coś naprawić, trzeba było zdążyć między rankiem a południem. Rankiem Bolek wracał z ryb, na które jechał motorem o świcie, ale w południe był już po paru piwach; jednak fachowiec od motorów był to niezły i tańszy od pozostałych, tyle że oliwa. Ponadto na podorędziu był jeszcze senior Strycharski, który – gdy miał dobry humor – bez zrzędzenia coś przy motorze zrobił. Póki jednak SHL-ka była nowa, wizyty w warsztacie nie były potrzebne i moja czarna przyjaciółka wiernie służyła przy wyjazdach w teren przez kilka lat, pomagając zarobić na gazetowe wierszówki.
Bez wątpienia motocykle były ważnym elementem rodzimej motoryzacji, jak zwykło się mawiać: zbliżyły wieś do miasta. Powstało nawet wiele złośliwości na ten temat, a gdy wuefemki już dawno zostały zastąpione przez fiaty, ukuto nowy, sardoniczny slogan: „Motocykle są wszędzie”. Tak, to prawda, ale póki co, są wygodnym, bo szybkim środkiem lokomocji, więc niech sobie będą. Gorzej, gdy pod kevlarowym pokrowcem kryje się głupota, często znakowana przydrożnym krzyżem z zawieszonym nań motocyklowym kaskiem.

Podhale ma jednak swoją piękną, motocyklową kartę. Był jeszcze okres sportowych sukcesów Bogdana Sięki - aż nastała era Błażusiaków. Po kilku okazałych, europejskich sezonach Wojciecha Błażusiaka, przyszedł czas wieloletniej dominacji mistrza świata „Teddy” Błażusiaka, a w kraju być może jego następców, Ryszarda Marcinowa czy Michała Łukaszczyka.

W tym miejscu nie czuję się na siłach, aby opisać dokonania naszych podhalańskich, motocyklowych mistrzów. To wymaga szerokiej wiedzy i dokumentacji, by czegoś lub kogoś nie pominąć. Być może i na to przyjdzie czas…

Jacek Sowa
(cdn)

Po pół wieku pamięć może zawodzić, toteż proszę o wyrozumiałość i ew. uwagi i pomoc w snuciu wspomnień z historii podhalańskiej motoryzacji. Korespondencję można kierować na mój adres mailowy: jacek.sowa@mzpn.pl lub lukasz.worwa@worwa.pl.
Może Cię zainteresować
zobacz także
komentarze
Piotrek z Szaflarskiej10.10.2021, 20:56
Jacek.Twoje felietony są lepsze od pachnącej jajecznicy na boczku na śniadanie.Ja czytam twoje felietony jeszcze raz,jeszcze raz a jajecznica stygnie.Wspomnienia....
Może Cię zainteresować
Zobacz pełną wersję podhale24.pl