Ciężkie amerykańskie motocykle stanowiły przedmiot westchnień fanów raczkującej w powojennej Polsce motoryzacji, toteż pojawienie się w mieście każdego wehikułu innego, niż dowożącego chleb, jarzyny czy piasek stanowiło nie lada atrakcję dla gawiedzi. Stąd też obrazek z tamtych dawnych lat pięćdziesiątych…
Jako pilny (jeszcze wtedy) uczeń podstawowej „dwójki” przy placu Słowackiego, z grupką szkolnych kolegów często wracaliśmy po lekcjach przez Rynek, na którym, przy pompach starodawnej stacji benzynowej CPN, od czasu do czasu zatrzymywały się ciekawe pojazdy, pobudzające dziecięcą wyobraźnię.Pan Kril w niebieskim kombinezonie pompował benzynę do szklanych baniek (dopiero w liceum na fizyce przedstawiano nam to jako przykład pompy ssąco-tłoczącej), a szofer wehikułu dzierżył w ręce końcówkę węża, dopóki nie krzyknął dość, lub do baku nie wlała się zadysponowana i odmierzona ilość paliwa. Czasem też uzupełniany był olej w silniku i woda w chłodnicy, co wymagało już dodatkowych czynności. Pan Nowak przez okienko w budce kasował należność a zadowolony kierowca odjeżdżał w swoją, jedną z czterech stron świata; do Zakopanego lub Krakowa, w Pieniny albo na Orawę.
Gdy pojawiał się jakiś egzotyczny samochód czy motocykl, zgadywaliśmy, ile też może wyciągnąć, a setka na liczniku była magiczną granicą, powyżej której należał się pojazdowi i kierowcy stosowny respekt. Liczba koni pod maską wtedy jeszcze nie była taka istotna…
I tak razu pewnego pod budkę CPN w Rynku podjechał odziany w skórzaną kurtkę gość, podniósł nad uszatą pilotkę gogle i poprosił o konewkę z wodą. Któryś z chłopaków skwapliwie spełnił prośbę przybysza, reszta zaś z podziwem oglądała pomalowany potężny motocykl, na którego błotniku widniała nietutejsza rejestracja. Ku naszemu zdziwieniu motocyklista odkręcił korek na potężnym baku i wlał doń sporą porcję wody.
Zapytany, po co to zrobił, odparł z uśmiechem: - Bo to jest motor na wodę!, po czym kopnął rozrusznik i odjechał z warkotem, zostawiając chmurę niebieskich i ostrych spalin, które dla nas wtedy były zapachem wielkiego świata. Zdołaliśmy tylko zapamiętać wizerunek indiańskiej głowy z pióropuszem na baku… W 1924 roku powstało bowiem znane do tej pory logo marki Indian.
O tym wydarzeniu długo jeszcze rozprawialiśmy w domach i na podwórku, przyprawiając przygodnych słuchaczy o niedowierzanie i uśmiechy politowania. Po kilkudziesięciu latach przypadkiem sprawa się wyjaśniła podczas rozmów o starych motocyklach. Amerykańska firma, znana nam jako Indian Motocycle Manufacturing Company, powstała w 1928 r. a w tamtych latach najbardziej popularnymi modelami marki były: Scout (produkowany w latach 1920 – 1946) i Chief (produkowany od 1922 do 1953 r. W 1930 r. milioner Eugene Paul du Pont przejął kontrolę nad przedsiębiorstwem, co najprawdopodobniej uratowało Indiana, który już wtedy nie był w dobrej kondycji. Rozpoczęto produkcję ciężkich czterosuwowych motocykli chłodzonych wodą, której wlew mieścił się na baku, obok wlewu paliwa. Podczas drugiej wojny światowej maszyny Indiana pojawiły się na wyposażeniu armii USA z modelem 841, inspirowanym w dużej mierze motocyklem BMW R71, wykorzystywanym przez niemiecką armię. Konkurując z motocyklami Harley-Davidson WLA, Indian próbował się ratować, mimo to model ten nie zdobył spodziewanej popularności. Ostatecznie firma w 1953 roku zaprzestała produkcji motocykli, które do dziś uchodzą za kultowe.
Warto też wspomnieć, że w okresie międzywojennym Indiany pojawiły się także w Polsce. Wówczas to na wyposażeniu naszej armii znalazło się 500 motocykli tej marki a i w prywatnych rękach było około setki tych maszyn. Niewykluczone, że któryś z tych egzemplarzy pojawił się wówczas na podhalańskich drogach…
Jacek Sowa