22.01.2024, 20:05 | czytano: 1383

Na tatrzańskiej fali wspomnień…

Autor na ogonie Bociana
"O powietrznych przygodach można by wspominać w nieskończoność, najlepiej jednak o tych, które zakończyły się szczęśliwie. Mógłby coś opowiedzieć o nich Andrzej Świst, którego kiedyś na przelocie poniosło aż na Ukrainę (wtedy jeszcze ZSRR). Wesoło nie było też Marianowi Wajdzie, którego szybowiec zestrzelili nad Słowacją"- wspomina dziennikarz i publicysta Jacek Sowa.
Z wielkim wzruszeniem chcę wrócić do cudownego spektaklu lotniczych wspomnień, jaki miał miejsce w niedzielne popołudnie w wypełnionej po brzegi (sic!) sali nowotarskiego MCK i do sylwetek ludzi, którzy się tam znaleźli…
Historia fantastycznego rekordu szybowcowego to wydarzenie, które doskonale pamiętam, jak i ich autorów, których dobrze znałem. Staszek Józefczak był moim, o kilka lat starszym, sąsiadem na osiedlu, dziś zwanym Topolowym. Jasiek Tarczoń, to mój rówieśnik, z którym chodziłem do podstawówki.

Lotnictwem pasjonowałem się od dziecka, a swój pierwszy lot samolotem odbyłem na kolanach matki w przedniej kabinie dwupłatowego „kukuruźnika”, którym przewiózł nas nad lotniskiem znajomy ojca, pan Edward Rychlik, prywatnie zięć Rekuckich z ulicy Długiej. Warkot przelatujących nad miastem samolotów pobudzał wyobraźnię, odpowiednio przygotowaną potem lekturą książek lotniczych Arcta i Meissnera, a „Dywizjon 303” zaowocował nagrodą w postaci …zegarka „Pobieda” w szkolnym konkursie czytelniczym. Co roku także w lecie, na Święto Lotnictwa, odbywały się na lotnisku pokazy lotnicze, skoki spadochronowe z opóźnieniem, akrobacje samolotowe i szybowcowe, z rykiem przelatywał odrzutowy MIG, przekraczając prędkość dźwięku.

Miałem 12 lat, gdy 29 października 1960 roku, Józefczak wyciągnął owocujące diamentem 5600 metrów przewyższenia na fali tatrzańskiej. Z uwielbieniem patrzyliśmy na pogodnego młodzieńca o smagłej twarzy, zapinającego obłędną skórzaną kurtkę i odpalającego z kopa swoją czerwoną „Jawę”. Nie marzyłem wtedy nawet, że kiedyś będę wskakiwał mu na tylne siedzenie motocykla w drodze na lotnisko podczas licealnych wakacji. Pomagałem starszym kolegom przy wyciąganiu szybowców z hangaru, a było ich wtedy kilka. Mnie interesowały przede wszystkim dwumiejscowe Bociany (były dwa), które stanowiły obiekt ewentualnej podniebnej przejażdżki. Przeganiał nas stamtąd Staszek Murzydło, ale niezrażeni, wraz z kilkoma potencjalnymi pasażerami, czekaliśmy cierpliwie na sposobność.

Nie było to łatwe, gdyż na nowotarskim lotnisku w sezonie ruch był jak na Okęciu, a przyjeżdżali tu bohaterowie podniebnych wyzwań z takimi asami jak Jan Wróblewski czy panie Pelagia Majewska i Adela Dankowska; można było wtedy podziwiać ich wyczynowe Foki. Pamiętam, że kiedyś trafił się nawet kontrowersyjny Pirat…

Nasi miejscowi piloci chwalili sobie jednak niezawodne Muchy 100 i Standard i doskonałe w podhalańskiej termice Jaskółki. Na tych szybowcach swoje diamenty zdobywali w 1960 roku Józef Rams czy Józef Jaworski, ale pięć lat później Staszek Siemek, Marek Szopiński i Janusz Ruge wywindowali wynik grubo ponad 6000 metrów.

Warunkiem rozpoczęcia kursu szybowcowego było ukończenie 16 lat i pozytywne badanie w Głównym Ośrodku Badań Lotniczych. Tarczoń zaliczył je bezproblemowo, ja zaś kilka tygodni wcześniej zaliczyłem …krawężnik na rowerze i mój złamany nos, mimo perfekcyjnego zabiegu dra Janusza Kwiatkowskiego, nie dał mi przepustki w przestworza. Warunkowo zgodzono się na skoki spadochronowe…

Janek Tarczoń, niezwykle zrównoważony i konsekwentny, w trymiga uporał się z kursem i jeszcze przed maturą w nowotarskim Technikum Skórzanym posiadł Złotą Odznakę Szybowcową, do której Muchą Standard „dokręcił” diament i 7000 m przewyższenia! Żeby było ciekawiej, lot ten wykonał na początku zimy, 2 grudnia 1966 roku. Z Nowego Targu do dęblińskiej Szkoły Orląt nasz delfin przestworzy miał już prostą drogę.

W odwodzie pozostał mi inny kolega szkolny, Andrzej Świst, którego latanie kręciło bardziej, niż wszystko inne, podobnie jak jego ś.p. brata Tadeusza (zginął śmiercią lotnika w 2011 r.) Gdy na Boże Narodzenie w 1967 roku wróciłem z wojska, Świst był już posiadaczem diamentu zdobytego na fali (ponad 5500 m), dokładnie w rok po rekordowym wyczynie Józefczaka i Tarczonia (5 XI 1966).

Autor (z tyłu) z Andrzejem Świstem w powietrzu w kabinie Bociana. Zdjęcie zrobione samowyzwalaczem

Od wiosny już nic nie było w stanie odciągnąć mnie od lotniska, gdzie mogłem kontynuować rozpoczęte w kamaszach skakanie ze spadochronem. Ale lot szybowcem kusił, Jędrek obiecał przewieźć, lecz jak na złość letnia pogoda nie sprzyjała szybowaniu. Poranne cirrusy nie rokowały noszenia, ale po kilku dniach warowania na cumulusy przy wyciągniętym Bocianie, kapitan Jaworski zapiął nas do „papaja” i fruuuu!
Warunki nie były rewelacyjne, ale 1-2 m/sek wyniosło nas nad Gorce, znad Turbacza do Pienin i nad Tatry. Były wtedy chyba jakieś ograniczenia graniczne, więc znad Białego Dunajca Andrzej zawrócił, zwłaszcza, że w południe termika zaczęła padać. Mając zero na wariometrze mój pilot uczepił się pasma rzeki, aby na bezpiecznej wysokości dolecieć do Nowego Targu. Oczywiście nie omieszkał parę razy zakręcić nad naszym osiedlem, żeby „mamy wiedziały” i zszedł do lądowania od strony Równi Szaflarskiej. Przedtem jeszcze zrobił parę „koników”, żebym pamiętał, co to latanie, ewentualnie się porzygał… Lot szybowcem miałem zaliczony, a to był Bocian SP 2029, ten sam, na którym nasze chłopaki ustanowili rekord świata!

Tarczoń wyjechał do Dęblina, Józefczak szkolił lotnicze pisklęta w Krośnie, a ja tłukłem kości o trawę nowotarskiego lotniska, wciągając w nozdrza narkotyczny zapach jedwabiu w spadochroniarni. Skakaliśmy przeważnie popołudniami, gdyż w dzień królowały statki powietrzne, wyposażone co najmniej w skrzydła. I tak w kółko…

Razu pewnego, w słoneczny sierpniowy dzień, na lotnisku wylądował TS-8 Bies, szkolno-treningowy samolot rodzimej produkcji, nowoczesna konstrukcja metalowa przystosowana do akrobacji, ale trudna w pilotażu. Pilotujący go wraz z uczniem Józefczak chciał przed odlotem popisać się przed swoimi efektowną beczką. Nie wyrobił, samolot wpadł w korkociąg, grzebiąc na ziemi obydwu pilotów. Ta katastrofa wstrząsnęła społecznością, nie tylko lotniczą.

Tragedia położyła się cieniem nad Aeroklubem Tatrzańskim, lecz lotnictwo niesie za sobą możliwość wypadków większą, niż inne dyscypliny. Miałem wtedy 20 lat i parę tuzinów skoków ze spadochronem za sobą, ale matka zagroziła mi anatemą w przypadku ich kontynuowania. Lecz po kryjomu skakałem nadal, a przy pomocy kolegów z Aeroklubu udało mi się zachachmęcić hełm, który miał na sobie feralnego dnia Józefczak. Był to mój amulet, miałem go też na głowie w dzień Bożego Ciała, gdy na lotnisku odbywał się piknik lotniczy, na zakończenie którego mieliśmy w trójkę chłopaków wyskoczyć z Gawrona. Ale jak to bywa, w południe się zachmurzyło i podstawa chmur zeszła poniżej 500 metrów. Nasz pilot, bodajże kpt. Krajewski kazał się podpiąć pod linę i wyskoczyliśmy bez opóźnienia, ale i tak nikt z ekipy nie zaliczył przyziemienia na płycie lotniska. Zdzisiek Janczy szorował po kamieńcu Na Równi Szaflarskiej, Franek Podkanowicz zjechał po skarpie do Dunajca, ja zaś wylądowałem na …dachu stołówki ośrodka wypoczynkowego RSW Prasa na Czerwonem (tam gdzie dziś Rancho Lot). Złośliwi twierdzą, że to były moje początki z prasą…

Śmiech śmiechem, ale nic wesołego, gdy między nogi podchodzi ci drut od piorunochronu. Kurczowo odbiłem się od krokwi dachu i zjechałem po ścianie budynku, aby zawisnąć półtora metra nad ziemią. Wcześniej słyszałem tylko trzask rozdzieranego jedwabiu; to szlag trafił mój świeżo wyfasowany spadochron, był to nowy T4. Pomyślałem sobie wtedy słowami Koziołka Matołka: ta zabawa nie jest zdrowa. Hełm Józefczaka odłożyłem na półkę w magazynie, a spadak poszedł do kasacji. Był to mój ostatni skok ze spadochronem.

O powietrznych przygodach można by wspominać w nieskończoność, najlepiej jednak o tych, które zakończyły się szczęśliwie. Mógłby coś opowiedzieć o nich Andrzej Świst, którego kiedyś na przelocie poniosło aż na Ukrainę (wtedy jeszcze ZSRR). Wesoło nie było też Marianowi Wajdzie, którego szybowiec zestrzelili nad Słowacją.

Lotnictwo to zajęcie dla ludzi nietuzinkowych, którym ze wszech miar należy się szacunek, zarówno za życia jak i potem. Tacy piloci jak Józefczak, Tarczoń, Ruge, Murzydło, Kosecki, bracia Świstowie i wielu innych, wychowanych na naszej podhalańskiej ziemi, należy mieć w pamięci, co daję pod uwagę wszystkim, którym nowotarski Aeroklub leży na sercu. Do tego tematu pewnie jeszcze wrócimy...

Jacek Sowa
Może Cię zainteresować
zobacz także
komentarze
Robert Koprowski23.01.2024, 16:32
W imieniu nowotarskich lotników bardzo dziękuję za ten tekst, piękne wspomnienia i zapraszamy na lotnisko :)
Może Cię zainteresować
Zobacz pełną wersję podhale24.pl