16.04.2024, 13:32 | czytano: 698

Podhalańskich kółek czar: Pomoc drogowa z papierami

Stanisław Białoński
"Prywatna pomoc drogowa powstawała przy okazji naszej powoli, lecz nieuchronnie rozwijającej się PRL-owskiej motoryzacji. W powszechnie uspołecznionej gospodarce nie bardzo wiedziano, jak się do tego zabrać…" - pisze w kolejnym odcinku cyklu "Podhalańskich kółek czar" - Jacek Sowa.
Stanisław Białoński od dziecka wykazywał zainteresowanie techniką, dzięki czemu jego wiadomości okazały się niezwykle przydatne przy egzaminach wstępnych do elitarnej szkoły średniej przy Lotniczych Zakładach Naukowych na podwrocławskim Psim Polu.
Był statystycznie jednym z jedenastu kandydatów na miejsce w tamtejszym technikum, gdzie obowiązywały surowe, niemal paramilitarne zasady. Przez ponad pół wieku nauczycielem zawodu był tam inny nowotarżanin, Zbigniew Bocheński, spod którego ręki wyszedł obok tak znanych, ale nie „technicznych” postaci, jak aktorzy Wojciech Pokora czy Janusz Rewiński. Białoński nie poszedł jednak w stronę teatru czy ekranu, jego pasją były maszyny, toteż ukończył studia na Politechnice Krakowskiej jako inżynier mechanik.

Do dyplomu jednak było mu niespieszno, wobec braku specjalnych perspektyw na krajowym rynku zawodowym. Obowiązujący w tamtych czasach nakaz pracy i deficyt wykwalifikowanej kadry sprawiał, że wybierać nie było specjalnie w czym. Zliberalizowanie przepisów wizowych pozwoliło na wykorzystywanie wakacji i urlopów dziekańskich na kilkumiesięczne wypady robocze do Austrii, przy czym znajomość języka niemieckiego była wielce przydatna. Przydatna stała się też nabyta tam praktyka zawodowa, gdyż zdolnego młodzieńca z dobrymi papierami chętnie zatrudniano w krainie walca.

Misiudyszy z lawetą

Jednak kiedyś trzeba było wrócić, więc świeżo upieczony inżynier wylądował w nowotarskim Polmozbycie, a dodatkowym bonusem było mieszkanie. Jak funkcjonował w tamtych czasach motoryzacyjny monopolista i zarządzanie nim - pan Stanisław mógłby opowiadać godzinami; mógłby, ale nie bardzo chciałby… Wiemy jednak doskonale, że niemal każdy sklep czy serwis Polmozbytu opierał się na znajomościach, kombinowaniu i przewałkach niejednokrotnie. Gdy przez kraj przechodziła fala społecznego niezadowolenia, nie ominęła także państwowych warsztatów przy „zakopiance”.

Inżynier Białoński, który już liznął w swym życiu trochę Zachodu, nie wahał się stanąć po stronie protestów, będąc współzałożycielem zakładowej Solidarności. Wnet okupił to wylaniem z roboty i kilkutygodniową odsiadką w stanie wojennym. Gdy wrócił zza nowosądeckich krat, nie bardzo miał z czego żyć, a we wszystkich firmach, gdzie wcześniej zatrudniono by go z pocałowaniem ręki, nagle nie było wolnych etatów. I wtedy pojawił się pomysł własnej pracy, z którą już jest na co dzień do dziś...

W czerwcu 1984 roku Józef Wójcik, ówczesny kierownik Wydziału Komunikacji, wydał dwie, jedyne przez długi czas, podhalańskie koncesje pomocy drogowej; tę drugą, po Tadeuszu Strzeleckim, otrzymał właśnie Stanisław Białoński.
Nie było to takie łatwe jak dziś, bowiem beneficjent koncesji musiał wykazać się odpowiednimi uprawnieniami i wiedzą, zwieńczoną stosownym egzaminem, ale z tym Białoński nie miał najmniejszych problemów i mógł skompletować odpowiedni sprzęt. Miano „odpowiedni” było mocno naciągane, gdyż podstawowym medium dla przyszłej pomocy drogowej stanowił zajeżdżony UAZ 469B, kupiony z demobilu na ostatniej prostej przed złomowiskiem. Ale posiadane papiery inżyniera poparte były solidną wiedzą praktyczną, toteż poradziecki łazik otrzymał drugie życie i kolorowego „motyla” na przyczepkę. A przyczepę lawetową trochę później…

Roboty było sporo, ale nie konkurowali w niej ze Strzeleckim, często wręcz pomagając sobie nawzajem, a duet UAZ – Tarpan często budził komentarze. Kiedyś nawet, podczas interwencji powypadkowej w Klikuszowej, jacyś zachodni turyści robili zdjęcia, pełni podziwu dla kunsztu nowotarskiej „pomocy drogowej”, operującej tak prymitywnym sprzętem technicznym. Pan Stanisław musiał sobie poradzić w każdej sytuacji, bo wysłużony UAZ potrafił często odmówić posłuszeństwa. Nie było jeszcze lebiodki, rozbitków wyciągało się z rowów „na smyka”, cierpiały na tym sprzęgła i przekładnie. Kiedyś ciągnąc jakiegoś nieszczęśnika spod Tatr aż do Białegostoku, gdzieś w połowie drogi padł tylny most. Trzeba było położyć się pod UAZ-a, wypiąć wał oraz półosie i jakoś dojechać do miejsca przeznaczenia. Drobiazg, prawda?

Ale renoma i solidność skutkowały zleceniami, którymi podpierali się najmożniejsi nawet gracze na rynku ubezpieczeń, takie jak Warta czy PZU, a nawet francuska Elvia, a wszystko bez biurokratycznych umów, „na gębę”. Przy dewizowych przelicznikach lat osiemdziesiątych, ceny usług przyprawiały obcokrajowców czasem o śmiech. Pewien Austriak, któremu przed granicą w Chyżnem zdefektował Mercedes, nie mógł się nadziwić uradowany, że za transport do Warszawy zapłacił zaledwie 50 dolarów. Lecz to zaledwie było wówczas równowartością co najmniej trzech solidnych pensji krajowych, a i małe wesele można było za to wyprawić…

Profesjonalna laweta

„Zachodnie” ceny pojawiły się dopiero pod koniec lat dziewięćdziesiątych, jednak już i wymogi były wyższe. Białoński nie mógł dalej swojej pracy opierać na poradzieckim mule, a ponieważ interes nieźle się kręcił, nabył lawetę z prawdziwego zdarzenia na podwoziu Mitsubishi Canter. 150 koni i 6 ton nośności było już solidnym atrybutem Stanisław Białoński Asisstance Car. Po pewnym czasie poprzeczka poszła jeszcze wyżej w postaci profesjonalnego 8-tonowego Isuzu 4x4.
Ale po czterdziestu latach wciągania, holowania i wożenia rozbitych czy niesprawnych aut, Stanisław Białoński myśli już o spokojnej emeryturze. Oczywiście zawsze chętnie coś podłubie przy aucie, ale chętniej woli usiąść za kierownicą swojej Alfa Romeo; czerwona Włoszka pięknie komponuje się z malowniczymi drogami nad Jeziorem Czorsztyńskim.

...z widokiem na Jezioro Czorsztyńskie

Jacek Sowa
Może Cię zainteresować
zobacz także
Może Cię zainteresować
Zobacz pełną wersję podhale24.pl