11.08.2022, 08:40 | czytano: 5201

Jacek Sowa: Podhalańskich kółek czar. Baza na stadionie

arch. Autora
"Trzydzieści lat temu wojewoda nowosądecki zarządził likwidację działającego w Nowym Targu od lat siedemdziesiątych Przedsiębiorstwa Turystycznego „Podhale”, powstałego na bazie tamtejszego Powiatowego Ośrodka Sportu, Turystki i Wypoczynku" - wspomina w kolejnym odcinku cyklu "Podhalańskich kółek czar" - dziennikarz - Jacek Sowa.
Ta państwowa jednostka, funkcjonująca na terenie Podhala, Pienin, Spisza i Orawy była w tamtych latach znaczącą firmą w organizacji krajowej turystyki. A było w czym wybierać: sztandarowy spływ przełomem Dunajca, ośrodek wypoczynkowy w Pyzówce, kwatery prywatne w Białym Dunajcu, Szczawnicy lub Krościenku, skansen w Zubrzycy czy dwa, choć marne, hotele w Rabce i Nowym Targu; ich nazwy „Sława” i „Janosik” były wielce wymowne… Rzecz jasna obsługa tak rozległego terenu wymagała własnego transportu i o tym chcę dzisiaj napisać.
W zasobach nowotarskiego POSTiW znajdował się stadion sportowy przy ulicy Kolejowej, którego część ówczesny kierownik tego obiektu, Mieczysław Pawluśkiewicz, niechętnie musiał odstąpić na potrzeby bazy transportowej. Dotychczas stacjonowały tu zaledwie dwie nyski i żuk towos, którymi pan Leszek Rajski, szef POSTiW-u zarządzał oszczędnie, aby zarobić na utrzymanie swego gospodarstwa.

Nysa z POSTiW-u

Wraz z powstaniem całego stada prawie pół setki „województw”, zaczęły się harce na zagrodach, charakterystyczne dla epoki gierkowskiej. Biuro Przedsiębiorstwa Turystycznego „Podhale” zajęło okazały budynek na rogu Rynku i dzisiejszej ulicy Kolejowej, a dawne kasy biletowe PKS zamieniono w nowoczesne biuro obsługi „ruchu turystycznego”. Rozbudowano personel administracyjny i zaplecze techniczne, ale główne źródło dochodu firmy stanowiły objęte firmową kuratelą kwatery prywatne i spływ Dunajcem. O ile pierwsza pozycja była na rękę pani Marii Kuflikowej z Białego Dunajca, o tyle ta druga dla flisaków prezesa Waradzyna już nie bardzo.

Ale „show must go on!” i kółka musiały się kręcić. Rozumiał to dobrze Józef Wójcik, pochodzący ze Szczawnicy dyrektor PT „Podhale”, toteż Stowarzyszenie Flisaków Pienińskich posiadało w obsłudze spływu sporą autonomię, zwłaszcza w systemie wynagradzania flisaków i transportu łodzi. Mając w firmie jednego ciężarowego Stara na stanie, trzeba było oprzeć się na transporcie prywatnym. Swój pragmatyzm dyrektor (i parę innych osób) przypłacił potem posadą, kiedy z kasy w Czorsztynie przed wypłatą zniknął milion złotych; ale dziś nie o tym…

W dochodowe wówczas przedsiębiorstwo, jedno z kilku regionalnych funkcjonujących wówczas w marionetkowym województwie nowosądeckim, wpompowano pokaźne nakłady finansowe, z których środki transportowe były pozycją najbardziej kosztowną. Przy sądeckim „Beskidzie” czy limanowskiej „Śnieżnicy” tabor „Podhala” wyglądał raczej skromnie, ale podobnie jak w zakopiańskich „Tatrach”, wycieczki autokarowe nie były tu priorytetem.

Nowe mikrobusy z Nysy śmigały najczęściej w Pieniny, a za ich kierownicami zasiadali bracia Władek i Kazek Budny oraz „towosem” Józek Galik.

Nowe mikrobusy z Nysy

Na stadionowym parkingu w Nowym Targu znalazły się więc dostawcze Żuki, którymi powozili Marek Zubek i Jasiek Szczypta; ten drugi słynął z dostojnej jazdy i zamiłowania do karcianych gier hazardowych, obaj szczególnie upodobali sobie obsługę pensjonatu w Pyzówce.

Dwa Jelcze miały swoje przeznaczenie; Staszek Babiak woził tam i z powrotem „marynarzy” ze Spływu, Jasiek Czaja częściej łapał okoliczne wycieczki, bo do dalekich tras „ogórek” się za bardzo nie nadawał.

Jelczem wożono „marynarzy” ze spływu

Gdy ruszyła produkcja autosanów, dwie sztuki H09 trafiły na Kolejową, a za ich kółkiem zasiadło dwóch największych (po Zubku!) firmowych gadułów: Wojtek Zwierzak i Władek Szeliga.

Dwa Autosany trafiły na Kolejową

Biuro, w którym urzędowała niezastąpiona Wanda Broda, stanowił dawny składzik gospodarczy o powierzchni zbliżonej do ośmiu metrów kwadratowych, do którego czasem zaglądało dwóch mechaników, ulokowanych w blaszanym garażu obok, gdzie znajdował się magazyn „części zamiennych”, a raczej tego, co zostawało ze zdemontowanych po naprawie podzespołów.

Józek Węglarz, przystojny i wysportowany mechanik, stanowił przeciwieństwo ponad stukilogramowego Ludwika Jędrzejczyka, obaj jednak nie mieli łatwego życia w codziennej harówie pod gołym niebem (sic!), wobec braku podstawowego zaplecza technicznego i części zamiennych.

Wszystko działało na zasadzie łatania dziur, toteż nic dziwnego, że chętnych na stanowiska kierownika transportu w przedsiębiorstwie brakowało, a jeśli już znalazł się tam ktoś nieopatrznie, prędko uciekał, gdzie pieprz rośnie. Mając na uwadze powiększającą się rodzinę i kontynuowanie studiów, zaraz po likwidacji powiatu zaryzykowałem angaż na tej posadzie. Oj, było ciekawie…

Pierwsze, na szczęście letnie dni na stadionie, były nie lada wyzwaniem. Jeśli rankiem udało się wypchnąć za bramę dostawczaki, zaczynała się polka głównie z szoferami autobusów z Sanoka. Narzekaniom nie było końca, a i grymasów, co do wyboru trasy niemało. A od czasu do czasu przyjeżdżał jeszcze na motocyklu kurier „Foto-Spływ”, lecz z tym był najmniejszy problem; wystarczyło podjechać po coś małego do sklepu pana Borka.
Najmniej kłopotu było z Jelczami, ale kiedy zdarzyła się awaria skrzyni biegów, mechanicy wczołgali się pod „ogórka” i zaczęli ją odkręcać. Władek Szeliga dla kawału krzyknął: - Józek, jakaś pani z dzieckiem do ciebie! Przystojniak, znany z powodzenia u okolicznych panien, wygramolił się chyłkiem spod autobusu, zrzucił z siebie kombinezon, aby w podkoszulku i spodenkach pobiec na bieżnię stadionu, gdzie zmieszał się z grupą trenujących lekkoatletów. Ale zwolniona z mocujących śrub kilkudziesięciokilogramowa skrzynia biegów opadła na tors Ludwika. Ten zaś, przecież ułomek, po kilku chwilach zawołał: - K…a, albo przyjdzie mi tu który pomóc, albo wstanę razem z autobusem!

Skrzynia biegów do Jelcza

Autosany to cała historia stadionowa. Gdy Zwierzak z Szeligą „poderwali” kiedyś atrakcyjny wyjazd do Łańcuta i na tzw. ścianę wschodnią, zanosiło się na parę dni spokoju. Ale już tego samego dnia późnym popołudniem zadzwonili do mnie z …Jasła, że urwały się szpilki w tylnej osi, wóz stoi w bazie PKS, a wycieczka (35 osób) będzie nocować w hotelu.

Podrałowałem w deszczu per pedes na stadion, odpaliłem pierwszą z brzegu nyskę i pojechałem do Ludźmierza po Jaśka Czaję. W blaszaku odkopaliśmy jakiś stary bęben hamulcowy, wykręciliśmy zdatne do użytku szpilki, wrzucając do nyski jeszcze garść nakrętek i jakieś narzędzia. Na szczęście nyska była zatankowana, więc niezwłocznie ruszyłem solo w trasę. Lało jak cholera, a już na Snozce padły wycieraczki. Chałupniczy sposób przetarcia szyby jabłkiem, zerwanym z drzewa gdzieś w okolicy Łącka nie przyniósł efektu, wyciągnąłem więc sznurówki (byłem w trampkach, więc na szczęście były długie) i przywiązałem je do ramion wycieraczek. Ale pantografy w nysce były oporne i po chwili odpadły; na szczęście za Sączem przestało padać.

Do Jasła dotarłem przed północą, znalazłem hotel, w którym moje orły smacznie spały. Obudzeni, wyrazili zdziwienie moją obecnością stwierdzając, że wszystko jest pod kontrolą, bo znaleźli majstra z tamtejszego PKS-u, który „załatwił” im sprawny bęben i rankiem ruszają w trasę. Aha, że trzeba dać majstrowi na flaszkę! Wściekły udałem się z powrotem wiedząc, że towos jest potrzebny do zaopatrzenia. Do bazy na stadionie dotarłem nad ranem, gdzie już przestępował z nogi na nogę Józek Galik, który naprawił wycieraczki, wymieniając przepalony bezpiecznik. Oświadczył, że zawsze tak się dzieje, gdy dmuchawa „idzie” naraz z wycieraczkami; ręce mi opadły!

Autokarowej epopei ciąg dalszy miał miejsce kilkanaście dni później, podczas podróży „wahadłem wczasowym” z kombinatu obuwniczego do Dźwirzyna, zbierając ludzi po drodze. Gdzieś na skrzyżowaniu w okolicach Zembrzyc, z podporządkowanej drogi wyjechał wywrotką niezbyt trzeźwy kierowca, wprost w naszego autosana. Władek Szeliga zameldował, że nikomu nic się nie stało, ale pognieciony przód, rozbite lampy i pęknięta przednia szyba uniemożliwiały dalszą podróż.

Na szczęście drugi autosan był w bazie, więc oderwałem od obiadu Wojtka Zwierzaka i pojechaliśmy na miejsce wypadku. Ponieważ robiło się późno, zapadła decyzja, że pojadą nad morze ciurkiem we dwóch, ja miałem uczestniczyć przy oględzinach, protokołach Milicji itp. Słońce zachodziło, a ja zostałem sam przy uszkodzonym autobusie, który co prawda był na chodzie, ale działały tylko światła pozycyjne. Był jeszcze jeden problem: z moim prawem jazdy mogłem prowadzić co najwyżej żuka…

Za kierownicą Autosana

Ale gdy ma się dwadzieścia parę lat i góralski temperament takie przeciwności nie stanowią przeszkody. Z duszą na ramieniu, ale bezpiecznie dojechałem do Nowego Targu; nazajutrz nikt o szczegóły nie pytał.

Niezapomniane to były czasy, kiedy codzienność transportowa wymagała zaradności, układów i znajomości. Handel wymienny częściami i usługami kwitł na dobre, nie było nic. Nic więc dziwnego, że tuż po odebraniu dyplomu humanistycznych studiów, przekazałem pieczę nad stadionową bazą koledze Wojtkowi, który akurat skończył właściwy kierunek politechniczny. Stadionowy surwiwal nie wyszedł mu na złe, gdyż potem inżynier Jung na długo pozostał w tej branży. Ale to już inna historia, o której też trzeba napisać…

Pieczę nad bazą przekazałem koledze…


Jacek Sowa
Może Cię zainteresować
zobacz także
komentarze
Izydor13.08.2022, 18:13
Panie Jacku,

Czekamy na następne!
Maria12.08.2022, 08:13
Trzeba przyznać że pan dobrze zna historię tej firmy .Brawo że pamięć i historia ludzi którzy tam pracowali nie są zapomniane
Piotrek 196211.08.2022, 18:01
Panie Jacku.Jak Pan wyda książkę z swoimi felietonami to wybacz Pan ale to będzie trzecia, najbardziej poczytna książka w moim życiu po Elementarzu ,Sztuce kochania Michaliny Wisłockiej.Długowieczności życzę.
Podziwiający11.08.2022, 17:49
Podziw dla zasobu wiedzy jaką pan posiada, pisząc te felietony super robota
Stachu11.08.2022, 16:51
Doskonałe są te felietony!
Może Cię zainteresować
Zobacz pełną wersję podhale24.pl