20.10.2021, 16:30 | czytano: 4071

Jacek Sowa: Podhalańskich kółek czar… Górale jadą na wczasy!

arch. Autora
"Lata siedemdziesiąte kojarzą się z rozwojem turystyki samochodowej, wspomaganej przez biura podróży organizujące pobyty na campingach, gdzie w grę wchodził dojazd własny. Mowa tu o tzw. obozie krajów demokracji ludowej, od węgierskiego Balatonu po rumuńskie, czy bułgarskie Morze Czarne" - pisze w 9. odcinku cyklu "Podhalańskich kołek czar" - Jacek Sowa.
Dla większości naszych rodaków dostęp do masowej motoryzacji oznaczał urlopową możliwość skorzystania z własnych czterech kółek w drodze nad morze czy w góry, także zagraniczne.
Stopień zmotoryzowania na Podhalu wyraźnie górował nad innymi regionami kraju za sprawą wspomnianego wcześniej dopływu amerykańskich dewiz i możliwościami, jakie stwarzał tzw. eksport wewnętrzny. Tubylcy nie przepadali za zorganizowanymi wczasami typu FWP, a zdezelowane nyski miejscowego POSTiWu przeznaczone były raczej do przewożenia flisaków, obsługujących spływ Dunajcem. Wyjątkiem były letnie transfery wielotysięcznej załogi kombinatu obuwniczego nad morze i z powrotem, ale na przewozy pracownicze NZPS miał swoje sposoby, a PKS swoje problemy.

W stolicy Podhala, jak wszędzie, istniał establishment towarzyski, a byli to głównie ludzie nie związani z tzw. ośrodkiem władzy, zatrudnieni w handlu, spółdzielczości czy sektorze prywatnym, tutejsi „Kolumbowie lat 20-tych”. Grupa ta spotykała się przy brydżu, czy na imieninach, na bacówkowych weekendach w Gorcach, a potem grupowych, samochodowych wyprawach krajoznawczych. Dodajmy, stricte męskich! Każdy z uczestników miał swoje zadanie w grupie: Józef i Kazimierz Borowicze, Bronisław i Stanisław Pawlikowscy, Stanisław Rajski, czy Mieczysław Sięka odpowiadali za transport, czyli podstawiali swe limuzyny, a auta mieli zacne.

Jerzy Marszałek, czy Zbigniew Zapiórkowski zajmowali się aprowizacją, Wacław Sowa dokumentacją, Józef Pawluśkiewicz stroną artystyczną. Taka ekipa, wyposażona w góralskie stroje i instrumenty muzyczne, corocznie w ciągu kilku dni zwiedzała Warmię i Mazury, Podlasie, Bieszczady lub Dolny Śląsk. Były wyjazdy na Słowację i Węgry, zaś ukoronowaniem była wyprawa do Austrii, o której nawet napisano w gazetach! A pretekstem do uzyskania stosownych dokumentów do stolicy nad Dunajem była …rocznica odsieczy wiedeńskiej!

Ale lata siedemdziesiąte kojarzą się z rozwojem turystyki samochodowej, wspomaganej przez biura podróży tj. Orbis, PTTK czy Juventur, organizujące pobyty na campingach, gdzie w grę wchodził dojazd własny. Mowa tu oczywiście o tzw. obozie krajów demokracji ludowej, od węgierskiego Balatonu po rumuńskie, czy bułgarskie Morze Czarne. A trasa? Bagatela, minimum ponad tysiąc kilometrów w jedną stronę, czyli dwa, trzy dni jazdy. Opisałem to dość szczegółowo w mojej książce („Przez szlabany PRL-u”, Warszawa 2008).

Młode pokolenie XXI wieku nie zdaje sobie sprawy, ile starań wymagały takie wyprawy, do których przygotowywaliśmy się już na wiele tygodni wcześniej. W zbiornik dużego fiata dospawano pas blachy, który powiększał go o kilkanaście litrów, do resorów dokładano jedno pióro, aby udźwignąć bagaż czteroosobowej rodziny i parędziesiąt kilogramów konserw, słoików z przetworami i innych zapasów, pozwalających przetrwać dwa tygodnie zagranicą, na co władza dawała skromne, limitowane przydziały środków dewizowych. Były też kuriozalne talony, które najlepiej było od razu (ze stratą) zamienić u koników na campingu pod Warną i ratować się handlem wszelkiego rodzaju dobrami materialnymi, na które zawsze w krajach docelowych był popyt.

Nowotarskie sklepy z asortymentem sportowo-turystycznym już od wiosny przeżywały boom na namioty, leżaki i inne akcesoria wakacyjne, a ich kierownikom, pp. Kuczajowi, czy Dąbrowieckiemu z daleka kłaniano się na ulicy. Zainwestowane skarby trzeba było jeszcze przewieźć przez szlabany Łysej Polany i Chyżnego, a trzepano na granicach, oj, trzepano!
Gnało się potem do upadłego, aby połknąć jak najwięcej dystansu, dzielącego od urlopowej ziemi obiecanej, aż do zmierzchu, aby zapaść gdzieś w kukurydzy, wypić piwo, zasnąć i rano zacząć karuzelę od nowa. Uciążliwe procedury graniczne, fatalne nieraz drogi, problemy z paliwem i wiele innych powodów tej podróży nie umilały. Ale cieplejsze od Bałtyku morze, piękna opalenizna i krajobrazy były warte przygód, wolnych jeszcze od nawigacji, smartfonów a kartka pocztowa pełniła rolę facebooka. Nieco później otworzyła się turystyczna droga do dawnej Jugosławii i Grecji, a nasi zmotoryzowani turyści błyszczeli na tle innych demoludów. Czecho-Słowacy gustowali w kołchoźnych turnusach autokarowych, enerdowcy nie jeździli prawie wcale, widać było trochę Węgrów. Ale skody czy trabanty nijak się miały do naszych aut, głównie niezawodnych dużych fiatów (nie dotyczy polonezów!), które dobrze znosiły ciepły, bałkański klimat. Nasz sprzęt turystyczny, zwłaszcza namioty z Legionowa i przyczepy campingowe z Niewiadowa oraz małe butle gazowe robiły furorę na południu, toteż na przejściach granicznych celnicy wykręcali karki, aby dostrzec (lub nie), jak rodacy wspomagają skromny budżet wczasowy. Ciężki, wyładowany paliwem, i żarciem konwój wracał po dwóch tygodniach lekki i pusty, bez sprzętu turystycznego, ubrań i kosmetyków, które zasilały nienasycony rynek bałkański. A jeśli na granicy nie wpisali ci do paszportu przyczepy campingowej, było niemal pewne, że zdobi ona czyjeś podwórko gdzieś w Dalmacji…

O przygodach na wakacyjnych szlakach rozprawiało się aż do późnej jesieni przy towarzyskich spotkaniach, ale to już raczej odstaje od historii podhalańskiej motoryzacji…

Po politycznym lockdownie lat osiemdziesiątych i transformacji ustrojowej, nasze samochodowe podróże przybrały już inny, bardziej cywilizowany charakter. Otworzyły się bramy na zachód Europy, zaczęła się turystyka zarobkowa i import używanych samochodów z Belgii czy Holandii, a Niemcy zaczęli płakać, gdy je sprzedawali. Ale o tym w następnym odcinku…

Jacek Sowa

Po pół wieku pamięć może zawodzić, toteż proszę o wyrozumiałość i ew. uwagi i pomoc w snuciu wspomnień z historii podhalańskiej motoryzacji. Korespondencję można kierować na mój adres mailowy: jacek.sowa@mzpn.pl lub lukasz.worwa@worwa.pl
Może Cię zainteresować
zobacz także
komentarze
Jacek Sowa21.10.2021, 10:58
Do Czytelnik: Na końcu każdego materiału zamieszczam uwagę, wskazującą na niedoskonałość mojej wiedzy o tamtych czasach; piszę to, co pamiętam. Dlatego wszelkie dodatkowe wiadomości są bardzo cenne w kontekście projektu spisania historii motoryzacji na Podhalu. Zapraszam do współpracy i pozdrawiam.
Jacek Sowa21.10.2021, 09:47
Do Czytelnika: Masz na pewno racje, ale piszę o tym, o czym mam wiedzę, dlatego na końcu każdego materiału jest suplement, do tego nawiązujący. Jak zaznaczyłem, jesteśmy otwarci na współpracę; im więcej informacji, tym rzetelniejsza wiedza. Pozdrawiam.
Czytelnik21.10.2021, 08:29
Wszystko się zgadza, jeśli chodzi o zasady podróżowania do "demoludów". Autor nie wymienił jedynie książeczek walutowych, dzięki którym w banku w Rynku można było wypłacić skromną ilość walut. Z kolei PZMOT sprzedawał talony na paliwo do Czechosłowacji o nominałach 10L i 20L. Za Korony nie chcieli Polakom zatankować samochodu, więc trzeba było dobrze obliczyć ilość potrzebnych talonów, żeby nie stanąć w szczerym polu.
Czytając kolejne artykuły odnoszę wrażenie, że w Nowym Targu była wąska grupa kilku zmotoryzowanych osób, a jest to nie prawda. Oprócz wymienionego "establishmentu" byli też inni Nowotarżanie, którzy mieli motocykle, samochody, a nawet przyczepy kempingowe. Autor pominął na przykład pierwszą w Nowym Targu Skodę Octavię w latach 60-tych i drugiego Fiata 125p.
Może Cię zainteresować
Zobacz pełną wersję podhale24.pl