"Lata siedemdziesiąte kojarzą się z rozwojem turystyki samochodowej, wspomaganej przez biura podróży organizujące pobyty na campingach, gdzie w grę wchodził dojazd własny. Mowa tu o tzw. obozie krajów demokracji ludowej, od węgierskiego Balatonu po rumuńskie, czy bułgarskie Morze Czarne" - pisze w 9. odcinku cyklu "Podhalańskich kołek czar" - Jacek Sowa.
Dla większości naszych rodaków dostęp do masowej motoryzacji oznaczał urlopową możliwość skorzystania z własnych czterech kółek w drodze nad morze czy w góry, także zagraniczne. Stopień zmotoryzowania na Podhalu wyraźnie górował nad innymi regionami kraju za sprawą wspomnianego wcześniej dopływu amerykańskich dewiz i możliwościami, jakie stwarzał tzw. eksport wewnętrzny. Tubylcy nie przepadali za zorganizowanymi wczasami typu FWP, a zdezelowane nyski miejscowego POSTiWu przeznaczone były raczej do przewożenia flisaków, obsługujących spływ Dunajcem. Wyjątkiem były letnie transfery wielotysięcznej załogi kombinatu obuwniczego nad morze i z powrotem, ale na przewozy pracownicze NZPS miał swoje sposoby, a PKS swoje problemy.W stolicy Podhala, jak wszędzie, istniał establishment towarzyski, a byli to głównie ludzie nie związani z tzw. ośrodkiem władzy, zatrudnieni w handlu, spółdzielczości czy sektorze prywatnym, tutejsi „Kolumbowie lat 20-tych”. Grupa ta spotykała się przy brydżu, czy na imieninach, na bacówkowych weekendach w Gorcach, a potem grupowych, samochodowych wyprawach krajoznawczych. Dodajmy, stricte męskich! Każdy z uczestników miał swoje zadanie w grupie: Józef i Kazimierz Borowicze, Bronisław i Stanisław Pawlikowscy, Stanisław Rajski, czy Mieczysław Sięka odpowiadali za transport, czyli podstawiali swe limuzyny, a auta mieli zacne.
Jerzy Marszałek, czy Zbigniew Zapiórkowski zajmowali się aprowizacją, Wacław Sowa dokumentacją, Józef Pawluśkiewicz stroną artystyczną. Taka ekipa, wyposażona w góralskie stroje i instrumenty muzyczne, corocznie w ciągu kilku dni zwiedzała Warmię i Mazury, Podlasie, Bieszczady lub Dolny Śląsk. Były wyjazdy na Słowację i Węgry, zaś ukoronowaniem była wyprawa do Austrii, o której nawet napisano w gazetach! A pretekstem do uzyskania stosownych dokumentów do stolicy nad Dunajem była …rocznica odsieczy wiedeńskiej!
Ale lata siedemdziesiąte kojarzą się z rozwojem turystyki samochodowej, wspomaganej przez biura podróży tj. Orbis, PTTK czy Juventur, organizujące pobyty na campingach, gdzie w grę wchodził dojazd własny. Mowa tu oczywiście o tzw. obozie krajów demokracji ludowej, od węgierskiego Balatonu po rumuńskie, czy bułgarskie Morze Czarne. A trasa? Bagatela, minimum ponad tysiąc kilometrów w jedną stronę, czyli dwa, trzy dni jazdy. Opisałem to dość szczegółowo w mojej książce („Przez szlabany PRL-u”, Warszawa 2008).
Młode pokolenie XXI wieku nie zdaje sobie sprawy, ile starań wymagały takie wyprawy, do których przygotowywaliśmy się już na wiele tygodni wcześniej. W zbiornik dużego fiata dospawano pas blachy, który powiększał go o kilkanaście litrów, do resorów dokładano jedno pióro, aby udźwignąć bagaż czteroosobowej rodziny i parędziesiąt kilogramów konserw, słoików z przetworami i innych zapasów, pozwalających przetrwać dwa tygodnie zagranicą, na co władza dawała skromne, limitowane przydziały środków dewizowych. Były też kuriozalne talony, które najlepiej było od razu (ze stratą) zamienić u koników na campingu pod Warną i ratować się handlem wszelkiego rodzaju dobrami materialnymi, na które zawsze w krajach docelowych był popyt.
Nowotarskie sklepy z asortymentem sportowo-turystycznym już od wiosny przeżywały boom na namioty, leżaki i inne akcesoria wakacyjne, a ich kierownikom, pp. Kuczajowi, czy Dąbrowieckiemu z daleka kłaniano się na ulicy. Zainwestowane skarby trzeba było jeszcze przewieźć przez szlabany Łysej Polany i Chyżnego, a trzepano na granicach, oj, trzepano!
O przygodach na wakacyjnych szlakach rozprawiało się aż do późnej jesieni przy towarzyskich spotkaniach, ale to już raczej odstaje od historii podhalańskiej motoryzacji…
Po politycznym lockdownie lat osiemdziesiątych i transformacji ustrojowej, nasze samochodowe podróże przybrały już inny, bardziej cywilizowany charakter. Otworzyły się bramy na zachód Europy, zaczęła się turystyka zarobkowa i import używanych samochodów z Belgii czy Holandii, a Niemcy zaczęli płakać, gdy je sprzedawali. Ale o tym w następnym odcinku…
Jacek Sowa
Po pół wieku pamięć może zawodzić, toteż proszę o wyrozumiałość i ew. uwagi i pomoc w snuciu wspomnień z historii podhalańskiej motoryzacji. Korespondencję można kierować na mój adres mailowy: jacek.sowa@mzpn.pl lub lukasz.worwa@worwa.pl