Przymroziło, zasypało – taki mamy klimat, coś tak kiedyś powiedziało… Kiedy w przymglonym blasku porannego słońca wyrzucałem opakowania po Gripexie, usiłując znaleźć w zaspie swoją „Carolinę”, powróciły wspomnienia sprzed lat o zimach, które kiedyś przecież, ho, ho, nie takie bywały.
Kopa lat minęła, a przecież zimy na Podhalu (prawie) zawsze były jak się patrzy i to od już od grudnia. Gdy milkły rodzinne komentarze andrzejkowych guseł z woskiem ze starych świeczek, lanym przez ucho klucza od komórki z węglem, który nosiło się w wiaderkach dla utrzymania domowego ciepła, obyczaj nakazywał nowe obowiązki. Małolaty przy pomocy rodzicielskich dłoni konstruowały urokliwe lampiony, z którymi biegło się po skrzypiącym śniegu na roraty.Chłopięce lata, a raczej zimy w Mieście zawsze kojarzyć mi się będą ze śniegiem i mrozem. Moim matecznikiem była ulica Krasińskiego, gdzie dojrzewałem sportowo i duchowo. Tam brylowali w ulicznych rozgrywkach hokejowych moi starsi kuzyni z klanu Rapackich, bracia Brożkowie i Kucharowie; jako najmłodszy z klanu mogłem co najwyżej pilnować bramki, prowizorycznie ustawionej na jezdni z czego się dało. Na ośnieżonej drodze toczyły się wielkie mecze z udziałem miejscowych: Sięków, Gachów, Dworskich, czy Wielkiewiczów, a w gronie rówieśników: braci Dąbrowskich („Cukierek” został później czołowym bramkarzem „Szarotek”), czy Sobolewskich - dybaliśmy na wakat w składach, żeby choć na chwile pohulać z kulmagą po zaśnieżonej jezdni. Z rzadka przejeżdżało tamtędy, na kółkach lub na saniach, zaopatrzenie do sklepów Bomby, czy Ammana usadowionych na końcach ulicy. Często załapywałem się na bramkę, ustaloną dwoma kamieniami, z racji posiadania wysokich butów z filcową cholewką, zapinanych z tyłu na metalowe klamerki; wypisz wymaluj przypominały hokejowe parkany bramkarskie. Dla uzupełnienia: moje skórzane trzewiki zostały zamknięte w domowej szafie z racji zmasakrowania podeszew przez przykręcane do nich żabki łyżew zwanych „śpicokami”. Szewski mistrz pan Julian Koza sporo się namęczył, aby moje „kościółkowe” obuwie przywrócić do stanu używalności. Filcoki do łyżew się nie nadawały, ale łatwo je było doczyścić z hokejowych „śladów”; na ulicy wobec braku prawdziwych krążków często grało się kawałkiem węgla czy zamarzniętym końskim bobkiem. Ale pan Julian, wielki fan hokeja, zlitował się i wykroił z resztek obcasowej gumy parę „krążków”.
Wydarzeniem było uruchomienie lodowiska na placu przy gimnazjum, czyli dzisiejszym licealnym boisku. Lodowiska prawdziwego, z bandami i wiszącymi nad nim lampami. To była arena klubowa „Startu”, ówczesnego konkurenta „Podhala”, „Spójnią” wtedy nazwanego. Tutaj wykluło się wiele późniejszych tuzów kauczukowego krążka, tu rozwijała się przedwcześnie zakończona złamaniem ręki kariera jednego z największych hokejowych talentów nowotarskich, Macieja Brożka. Pamiętam jeden z meczów tam rozegranych z drużyną Górnika Wieliczka; goście grali w zwykłych rękawiczkach, mieli tylko parę kijów, które między sobą wymieniali, a ich bramkarzowi nasi pożyczyli kij bramkarski. Wynik końcowy brzmiał 33:1 dla „Startu”, a kuzyn Maciek sam strzelił chyba z 15 goli! Jedyną bramkę straciliśmy dlatego, że nasz bramkarz (a był to chyba Wojtek Palej) też pojechał pod bramkę rywali, „żeby se strzelić gola!” Po meczu nasi sprezentowali gościom prawdziwy kij bramkarski, a my, małolaty, staliśmy na hałdach śniegu za bandami i biliśmy brawo!Dorastając na blokowisku, dziś zwanym Topolowym, „terytorialnie” było się przypisanym do sportowej zgrai z Królowej Jadwigi i Krzywej, a więc teamu Karola Garbacza, Józka Jakubca, czy Jerzyka Nadolskiego (późniejszego hokeisty Podhala). Boss okolicy, czyli słynny zabijaka Nunek Taborski, trenował już wtedy boks i nie interesowało go towarzystwo smarkaczy, uganiających się po ulicy z kijami za kawałkiem gumy. I tak toczyliśmy uliczne rozgrywki przeciw teamom z Równi, gdzie rozwijali swe talent moi rówieśnicy: Walek Ziętara, Franek Pajerski, wspomagani przez Kazia Bobka i Andrzeja Fryźlewicza. A dalej na Studzionkach ekipa Potoczaków i braci Pyszów; lokalne NHL!
Nowotarskie „Szarotki” tuż po wojnie zakwitły na lodzie, wylewanym na …korty tenisowe w nowotarskim parku, które burmistrz Magierski wydzierżawił grupie zapaleńców za symboliczną złotówkę. Wodę początkowo noszono w wiadrach z pobliskiego Dunajca, aby potem, w listopadzie 1946 roku wykopać studnię. Skombinowano pompę i węże, a gdy pod piłę poszło parę uschłych drzew w parku, znalazł się materiał na niskie bandy, zakupiono też za 17 tysięcy złotych (w starej walucie) mały, poniemiecki barak, gdzie można było przechować skromny dobytek. Ale wkrótce w klubowej kasie zaświeciło dno, na dodatek jeszcze razu pewnego zbiegli się nadgorliwi mieszkańcy z ulicy Świętej Anny z zamiarem uniemożliwienia powstania tu „jakiegoś hokeja”!
Ten czas należy powiązać z działaniami społecznymi takich nowotarskich osób jak Józef Niemczyk, Zbigniew Lohn, Zbigniew Behounek, Stanisław Giżycki, Jan Gawliński, czy Wacław Sowa (mój ojciec prywatnie). To także wielogodzinna praca Władysława Watychowicza, Stanisława Różańskiego, czy „lodomistrza” Pajerskiego. W 1948 roku stanęły wysokie bandy i niewielka trybuna. W miarę uzyskiwania coraz lepszych wyników na lodzie poprawiała się sytuacja materialna klubu, co raz zmieniającego nazwę za sprawą politycznych rozdań. Była więc „Sparta” i „Spójnia”, ale bez względu na to rosło w mieście zainteresowanie hokejem.
Ale i wówczas pogoda płatała figle i terminarz centralnej ligi hokejowej bywał zakłócany. Pamiętna była kapryśna zima 1958 roku. Wystarczyła byle odwilż, czy mały listek, aby w gładkiej tafli powstawała dziura. Pamiętam taki mecz z Legią, kiedy nasz lider Kaziu Bryniarski parł wzdłuż bandy na bramkę Kocząba, a miejscowy król kibiców Jasiek Łaś (dziadek braci Michalskich) wrzeszczał z trybuny: „Uważoj, bo dziura!”
Złote pióro nie opisze wędrówek, starań nowotarskich działaczy i podstępów w przeróżnych urzędach, gdzie pomagano na wszystkie sposoby omijać biurokratyczne meandry. Augustyn Fuchs, Franciszek Błażkiewicz, Stefan Kępa, Edmund Dereziński, Karol Grzesiak - to poczet ludzi, którzy stali za inwestycyjnym sukcesem w nowotarskim parku, którego na pewno nie byłoby bez wsparcia dyrektora NZO „Podhale”.
Władysław Piechota miał dwie wysportowane córki, Krystynę i Zosię, które uzyskiwały znaczące w kraju wyniki w lekkoatletyce, czuł więc sport i do sztucznego lodu bardzo się przyłożył. Jego nazwisko bez wątpienia winno znajdować się w panteonie twórców nowotarskiego lodowiska obok innego z dyrektorów kombinatu lat 70-tych, Czesława Szymeczki. Ale to już inna historia…
19 listopada 1961 roku otwarto w mieście sztuczne lodowisko na Stadionie Zimowym, bo taką nazwę przybrał obiekt w gwarze nowotarskiej braci hokejowej. Ze sztampowych określeń z TOR-em w nazwie zrezygnowano; był już TORWAR i TORKAT, zresztą, jakby to brzmiało: TORNOTA? Tak jak czy ktoś pamięta pionierskie próby wprowadzenia na lodową taflę piłki ręcznej, pod nazwą PIRELO. Ciekawe, nieprawdaż?
To były piękne lata powstającej potęgi nowotarskiego hokeja. Pamiętam to uparte, góralskie dążenie do hokejowego szczytu i heroiczne zmagania z potentatami krajowych tafli – wojskową Legią, którą mogła mieć wszystko, co chciała (zżerając po drodze dobytek Krynicy), czy górniczy Śląsk, których etatów kopalnianych nikt przebić nie był w stanie.
W Nowym Targu ze starej gwardii pozostali w drużynie Franciszek Mikołajski, Jan Thomas, Józef Lipkowski, Stanisław Szlendak, Tadeusz Kramarz, Władysław Chudoba, Mieczysław Chmura, Stanisław Różański i bracia Bryniarscy, Józef i Kazimierz. Do repów dołączyła „młodzież”: Jakub Szal, Wojciech Kowalski i wschodząca gwiazda, Tadeusz „Elek” Kilanowicz, a potem jeszcze bracia Jerzy i Jacek Miotłowie, Andrzej i Józef Siękowie, Adam Pełeński i Staszek Bizub na bramce. Wtedy też zanotowano pierwszy w klubie finansowy transfer: z pobliskiej Krynicy ściągnięto reprezentacyjnego bramkarza Władysława Pabisza, w zamian kupiono mu „gablotę”, czyli Warszawę M20, którą na taksówce jeździł potem brat Pabisza.
Powróćmy więc na ośnieżone nowotarskie ulice. Nie zobaczymy już na nich chłopców grających w hokeja, niechętnie ustępujących przejazd samochodom, czy saniom. Dziś to samochody z musu ustępują miejsca pieszym, poruszającym się po ośnieżonych i zatłoczonych arteriach miasta. Kto wie, jak długo biały puch pozostanie na chodnikach, na których brak będzie miejsca nie tylko do parkowania aut, ale także i dla przechodniów.
Co było - nie wróci i szaty rozdzierać by próżno; cóż każda epoka ma własny porządek i ład – wypadałoby zanucić za Okudżawą. - A przecież żal, że po mieście nie suną już sanie, bo nie ma już sań i nie będzie już nigdy, a żal!
Więc czy jeszcze kiedyś ulicami miasta w góralskich sankach przejadą nasi hokeiści z płonącym kapeluszem trenera?
Jacek Sowa