Z urodzenia nowotarżanin, od 30 lat zakopiańczyk. Andrzej Finkelstin (pseudonim artystyczny) napisał książkę, której akcja dzieje się pod koniec lat 80-tych. ub. w. w Nowym Targu, choć nie tylko. "Melina Lenina, czyli o tym jak Wacek odrabiał wojsko w Poroninie" to luźna opowieść o czasach, których wszystko było inne. Kolejne rozdziały co wtorek na Podhale24.pl. Dziś część XVIII.
Mendes wielokrotnie z uznaniem wsłuchiwał się gawędziarstwo Wacka. Nie potrafił pojąć komunikacyjnego fenomenu, jakim jego kumpla obdarzyła natura. Najbardziej dziwiło go to, że z manierami typowego mieszczucha potrafił zainteresować sobą miejscowych kolesi, którzy skwapliwie stłaczali się w białodunajeckiej stróżówce na posiadach i słuchali rozprawiającego o wszystkim młodego miescona lub miescana. Kiedy tak go słuchali, milki oczy robiły się im jak jednodolarowe monety. W roznieconej przez Wacka wyobraźni odwiedzali miejsca i uczestniczyli zdarzeniach dla nich niedostępnych. Mendes był zdania, że w jego ustach nawet wulgaryzm „kurwa mać” brzmiał niesamowicie i co niektórych skłaniał do przemyśleń. Wacek natomiast podziwiał ich za wiedzę dotyczącą zwierząt, przyrody i niezłomne poszanowanie ziemi. Konie i owce, dwie wielkie miłości młodych autochtonów. I nie było wcale prawdą, że nie ukończywszy szkół byli prymitywami. Zresztą wszyscy odbyli edukację podstawową. Niektórzy z nich zahaczyli nawet o szkołę zawodową. Zasadniczo w tym co trzeba, byli odpowiednio wykwalifikowani a do gawędziarstwa Wacka popychała ich bardziej niezdefiniowana ciekawość świata, niż świadoma chęć zdobywania wiedzy. Kierowali się ciekawością otoczenia, innego od tego znanego z domu, z gospodarki czy z totalitarnej telewizji. Czuli, że Wacek daje im coś innego, coś czego nie dostali nigdzie indziej, namiastkę świata nierealnego i ezoterycznego, doskonałego i fascynującego. Nie zrażało ich pochodzenie, język i maniery Wacka. Imponował im. Koniec końców nie pozostawali mu dłużni. Uczyli go rzeczy o których miał blade pojęcie jedynie ze szkolnych podręczników, z którymi wcześniej nigdy się nie zatknął osobiście. Nie zaszczepili w nim wprawdzie miłości do swoich pasji a także potrzeby ich kultywowania, ale pozostawili w nim dla nich respekt i szacunek. Uświadomili mu na przykład, że koń u górali od zawsze zajmował wyjątkową pozycję. Jest nie tylko użytecznym zwierzęciem ale też symbolizuje takie cechy jak męstwo, dumę i urodę. Paradne zwierzę. Prawda, konie wykorzystywano jako żywe narzędzia, zaprzęgano je do wozów, sań czy pługów, wykorzystywane były przy zrywce drewna z lasu czy zwożenia siana, ale też koń był z dawien dawna symbolem bogactwa i wysokiego statusu w lokalnej społeczności. Koń czasami znaczył więcej niż człowiek. Egzystując w tej społeczności Wacek zaczął pojmować jej mentalność, dalece odmienną od tej małomiasteczkowej w której się wychował. Nie był to oczywiście przeskok pomiędzy Kafkowską Europą i Ameryką, jednak wystarczająco duży, by mieć na ten temat głębsze przemyślenia. Mimo, iż zwracał uwagę na to, co do niego mówiono, bardziej skupiał się na tym by zgadnąć to, czego mu nie mówiono. Na tym polegało właśnie jego nowe doświadczenie. Pewnego ciepłego wakacyjnego popołudnia na werandzie chałupy Skupniów po raz enty przyglądając się z satysfakcją twarzom wiernego audytorium skupionego na jego opowieściach, wciskał młodym góralom kolejną zmyśloną historię z dumą obserwując ich zainteresowanie. Opowiadał jakoby o sobie. Wiedzieli, że nie mają do czynienia z prawdą ale w gruncie rzeczy nie obchodziło ich to. Miało być fajnie. - Hmm… - Żachnął się. – Pewnie Zygmund wiedziałby, co się ze mną dzieje. Tymczasem, ze mną nie dzieje się nic. To znaczy, nie dzieje się nic innego od tego, co dzieje się codziennie od wielu lat. Wiecie, kto to był Zygmund? – Spytał.- Freud. - Sprecyzował. Ich twarze wyrażały pustkę. Oczywiście, że nie wiedzieli. – Dobra, o Freudzie innym razem. Wróćmy do historii. Poznałem kiedyś pewną blondynkę. Blondynkę z Warszawy, a jakże! I od razu zadałem sobie pytanie, dlaczego akurat z Warszawy? Kombinuję. Myślę. Analizuję. I nie wiem. Być może dlatego, że niedawno odwiedziłem Warszawę i że na przykład tuż po przyjeździe czułem się w niej nieswojo, byłem onieśmielony i spietrany. Sfrustrowany. – Dostrzegł duże pytajniki w ich oczach i od razu pośpieszył z wyjaśnieniem. – Sfrustrowany oznacza, że nie bardzo wiedziałem, co robić albo co myśleć o tej Warszawie czy blondynce. Blondynka. Królowa śniegu to przy niej dziewczynka z zapałkami! Wysoka, kształtna, niebrzydka, dojrzała i teraz słuchacie, najbardziej lodowata ze wszystkich kobiet jakie poznałem. Nie mam na myśli oczywiście temperatury jej ciała, bo ono akurat bywało ogniste. – Chłopcy rozmarzyli się a czerwone wypieki zagościły na ich policzkach. – Pytanie, skąd wiem, że bywało ogniste? Opowiem wam zaledwie jedną małą scenkę ze schadzek w jakimś parku i sypialni. Wracając jednak do blondynki, mimo jej niedostępności i niewytłumaczalnie przyciągającego chłodu zapałaliśmy do siebie afektem.
- Czym? – Padło pytanie od jednego ze słuchaczy.
Wacek załamał się. Mendes tymczasem zwinął się ze śmiechu.
- Afekt to uczucie!
- Zapałaliście do siebie uczuciem? Jak to? - Koś zapytał.
- To, ze fcioł ją wyonacyć. – Wyjaśnił Jasiek, lokator sąsiadującej z muzeum chałupy.
- Wy myślicie tylko o jednym! Normalnie, po prostu coś do siebie poczuliśmy, możliwe, że zakochaliśmy się, zaczęliśmy coś do siebie czuć! Ja pierdzielę, Jasiek! Wyonacyć?- Zwrócił się do górala. - Za grosz romantyzmu… Tylko dupcenie ci w głowie.
- Pieprzys jako jegomość z kazanicy ale ukwaluj dalej. – Kontynuował Jasiek. On jedyny nie silił się na pańską gadkę i do Wacka gadał gwarą.
- Nawet nie starałem się badać jej przeszłości, po co mi było ją znać. Nie interesowałem się też tym, czym się zajmuje ani z kim jest.
Nastała kompletna cisza przerywana tłumionymi oddechami. Wacek dość pompatycznie podsumował swój monolog i nie był pewien, czy wszystko zrozumieli. Nie padły jednak żadne pytania, co w tym przypadku mogło sugerować że wszystko albo nic, również to, że ich zatkało.
- Romeo i Julia z Warszawy. – Skomentował wreszcie ktoś niezręcznie, przerywając ciszę.
- No to jak, robimy tę herbatę? – Zapytał Mendes.
Tylko Jasiek i Wacek zdecydowali się na przepłukanie suchego gardła. Mendes podał im wrzące emaliowane kubki z zalanymi fusami Posti. Parujący napój był prawie tak ciemny jak kawa, o co zawsze mama miała pretensje do Wacka.
- Ile ci posłodzić? – Spytał Jaśka.
- Jak jestem u sobie to cukrzem jedną, ale jak w gościach to trzy. - Odparł Jasiek i wszyscy parsknęli śmiechem.
Wtedy to gdy ochłonięci rozpoczęli dyskusję nad dziwaczną opowieścią Wacka, z ulicy dobiegł odgłos gwałtownego hamowania i charakterystyczny dźwięk kolizji. Ktoś w panice wbiegł do muzeum wołając o pomoc. Podczas, gdy wszyscy dali szusa w kierunku wypadku, Wacek wykręcił numer i wezwał milicję oraz pogotowie. Gdy już sami z Mendesem zdążyli dobiec do miejsca zdarzenia, okazało się, że powóz pełen kolonistów nie ustąpił pierwszeństwa autobusowi i było małe bum. Dzieci na szczęście nie odniosły znaczących obrażeń. Złamał się za to dyszel. Jednak tym, co Wacek na zawsze z tego zdarzenia zapamiętał, było stwierdzenie dwóch starych górali: chwała bogu, ze koniom siy nic nie stało, bo jakby co, byłaby wielko skoda, (pal licho dzieci!).