16.04.2024, 14:46 | czytano: 679

Książka Andrzeja Finkelstina w odcinkach na Podhale24.pl (cz. VI): Złoty ząb

Portret autora autorstwa Sylwii Marszałek-Jeneralczyk
Z urodzenia nowotarżanin, od 30 lat zakopiańczyk. Andrzej Finkelstin (pseudonim artystyczny) napisał książkę, której akcja dzieje się pod koniec lat 80-tych. ub. w. w Nowym Targu, choć nie tylko. "Melina Lenina, czyli o tym jak Wacek odrabiał wojsko w Poroninie" to luźna opowieść o czasach, których wszystko było inne. Kolejne rozdziały co wtorek na Podhale24.pl. Dziś część VI.
Złoty ząb
Na małej scence w wiejskiej sali kinowej stało dwóch starszych mężczyzn. Rozmawiali ze sobą. Ich gesty sugerowały brak zażyłości, wręcz pewną zależność. Ten w szarym, połyskującym w zagięciach garniturze to dyrektor. Paląc papierosa zaciągał się tak mocno, że wpadał w wibracje. Kłęby dymu osnuwały go jak nierównomierna mgła, a kierunkowe światło czerwonego reflektora znad ekranu w głębi sceny, tworzyło wokół niego pasmo podświetlonych na różowo ruchomych drobinek.

Ten drugi w skórzanej harringtonce to komendant straży przemysłowej zadekowanej w Poroninie do zabezpieczania muzeum. Dyskutując odsuwał się od natrętnego dymu wydobywającego się z ust przepalonego i zionącego smołą tytoniową rozmówcy. Robił to w tak wyraźny sposób, że nawet dureń by się domyślił o co biega. Dławił się przy tym i bez przerwy demonstracyjnie chrząkał. Nie wzruszało to jednak kopcącego dyrektora, który bez oporów wydmuchiwał dym w twarz interlokutora. Postawa komendanta nie tyle walczyła z koniecznością podległości, ile z tym by nie dać mu w łeb. Komendant robił wrażenie osoby silnej, zdecydowanej i nie znoszącej jakiejkolwiek zwierzchności, co w tej sytuacji zapewne szczególnie go frustrowało. Ewidentnie nie lubił swojego szefa, gardził nim i to było widoczne. A dodatkowo nie trawił dymu papierosowego.

Dyrektor był drobnej budowy. Czuć było od niego wodę kolońską z kiosku „Ruchu” zmieszaną z ostrym zapachem potu i nieodzowną nieświeżością papierosową. Znoszony gabardynowy garnitur, błyszczał na łokciach i kolanach przywodząc na myśl teatralny rekwizyt. Siwawe włosy dobrze komponowały się z pożółkłą od fajek cerą. Był taki trochę nieobecny, bez wyrazu i mimiki, małomówny wręcz autystyczny. Nie wiedzieć czemu, Wackowi skojarzył się z Humphreyem Bogartem, skrzyżowanym z wizerunkiem azjatyckiego bóstwa, ale stwierdzenie „przystojny” nie za bardzo do niego pasowało. Miał w sobie też coś z radzieckiej estetyki Leonida Breżniewa. Był niekontaktowy, wyniosły, niedostępny i mimicznie tak martwy jak figura z galerii Madame Tussaud's. Emanował jednak pewną klasą i to rzucało się w oczy. Ożywiał się gdy mówił, choć robił to niezwykle rzadko. Jego głos brzmiał niczym jęk zmęczonego życiem człowieka puszczany ze starej płyty. Z zasady udawał, że interesuje się sprawami muzeum, choć w rzeczywistości miał je w dupie. Na ogół robotę zlecał podwładnym a sam swoim zwyczajem błądził gdzieś myślami, tradycyjnie zastygając w bezruchu przed oknem. W końcu był z zawodu dyrektorem. I ostatecznie nikt nie nawet wiedział czy był żonaty, dzieciaty, czy miał kochankę, czy też może wolał chłopców. Był cholernie zamknięty i w tej kwestii ciężko było go rozgryźć. Jednak jedno było pewne, nie był głupi a kiedy chciał, potrafił być wyjątkowo niemiły.

Komendant był zupełnie innym człowiekiem. Opalony, krępej budowy. Wyglądało na to, że wie czego chce. Mimo wieku było dostrzegalne, że jest fizycznie bardzo sprawny i w odczuciu Wacka nie należał do tych dziadków, co każdy oddech uważają za zwycięstwo. Zmarszczki wokół oczu podkreślały jego dojrzały wiek i ciekawie podkręcały wizerunek. Odzież miał schludną i w niezłym guście, zwłaszcza jak na starszego pana. Pachniał Old Spice’m, co jak na lata osiemdziesiąte było niemałym wyczynem, gdyż zapach trzeba było zakupić w Peweksie za zachodnią walutę, a przy obowiązującym czarnorynkowym kursie dolara mało kogo było stać na taką ekstrawagancję. Pomimo lekkiego, sportowo – miejskiego, odzienia widać było, że jest elegancikiem.

Dyrektor był okazem „nowoczesnego Polaka”, kimś w stylu socjalistycznego nuworysza. Wysilił się i gestem, ni to salutu rzymskiego, ni to trzeciej rzeszy uciszył przybyłych, wygłaszając chropowatym i cierpkim głosem krótkie przemówienie. Nie było ono bynajmniej powitane, choć pewnie on w to wierzył. Stanowiło raczej groźbę z tych fundamentalnych i można je było zredukować do znanego powiedzenia „porzućcie wszelką nadzieję, ci którzy tu przychodzicie”. Jego wystąpienie raziło frazesami i komunałami. Używał wyłącznie banałów i to w kiepskiej konfiguracji. Każdy jego gest, każde słowo ociekało protekcjonalnością. Był kwintesencją czerwonego urzędnika, zawsze usiłującego postawić kropkę nad ”i”, a wszystkie jego słowa były wyznacznikami złowrogiej propagandy. Gładki, pozbawiony śladów współczucia, stał przed bandą niedoświadczonych młokosów jako uosobienie fałszu naszego sytemu. Co on sobie myślał, że z kim do cholery ma do czynienia? Na szczęcie żaden słuchacz się go nie przestraszył. Donośne szepty i żarty sugerowały spore rozluźnienie. Trudno zresztą było czuć respekt przed kimś takim, okrytym śmiesznością miejsca, dyrektorem maleńkiego prowincjonalnego skansenu. Nie było przecież tajemnicą, że i tak mimo sporego przerostu administracji, muzeum w najlepszym swoim czasie zatrudniało nie więcej niż piętnaście osób, nie licząc oczywiście chłopaków do odróbki. Więc na pewno nie dowodził armią. Gdyby chociaż był złowieszczą administracyjną zjawą albo jakimś utytułowanym, kulturalnym rekinem w ludzkiej powłoce, to może, może... Respekt owszem, ale nie przed nim. Nie przed dyrektorem ideologicznego, pseudo muzeum na prowincji i to na finiszu lat osiemdziesiątych.

Zniecierpliwieni przeciągającymi się występami, już nie poborowi lecz funkcjonariusze zastępczej służby wojskowej lub junacy jak nazwał ich komendant, czekali na koniec dnia i powrót do domu. Nikt specjalnie nie słuchał tego, co było mówione. Wszyscy zajmowali się swoimi sprawami i nic do nikogo nie docierało. Kiedy jednak przyszła kolej na komendanta, towarzystwo na chwilę ucichło. Jego donośny i mocny głos poderwał wszystkich. Spojrzenia utkwiły w twarzy, a w szczególności skupiły się na ustach. Nie uszło niczyjej uwagi, że podczas doniosłej przemowy komicznie wysoko dźwigał lewą część górnej wargi. Niemal każde wypowiedziane słowo przykuwało uwagę. Nie jako treść, lecz czynność fizyczna. To tak, jakby wyłączyć fonię w telewizji i zostawić sam obraz, a na dodatek oglądać go w zwolnionym tempie. Nie było więc ważne to o czym ględził, zapewne i tak nikt by tego nie powtórzył. Ważne było to, co wszyscy zobaczyli. Górna lewa jedynka była ze złota. Odbicie purpury scenicznego światła momentami zmieniało jej naturalną barwę, to w polerowaną miedź, to znowu w maczany w barszczu czerwonym, odpustowy kruszec i dodawało sytuacji sarkastycznego dramatyzmu. Trzeba przyznać, zrobiło się komicznie. Bo kto w tym czasie w Polsce, nosił złote zęby na widoku? Przecież to relikt przeszłości i obciach na sowiecką modę. Wszyscy na sali o tym wiedzieli, choć przecież nikt nie należał do światowego establishmentu intelektualistów.

Wacek powstrzymał wybuch śmiechu. Spojrzał znacząco na Wojtusia oraz na siedzącego po prawej stronie kolesia. Na ich twarzach pojawiła się konsternacja i wiele mówiący grymas dezaprobaty. Wielka siła emanująca z dotychczasowej postawy komendanta prysła, pozostawiając na scenie bezbronnego i nie mającego nic do powiedzenia, tetryczejącego mężczyznę ze stomatologiczno jubilerskim partactwem w uzębieniu, niestety popularnym jedynie w ojczyźnie Lenina.
Komendant zobaczywszy, co się dzieje, chwilowo zamilkł, odruchowo zakrywając dłonią twarz.

- Który dentysta go tak skrzywdził? – Wydarł się ktoś w głębi sali i wszyscy gruchnęli nieposkromionym śmiechem.
Sytuacja stała się na jakiś czas nie do opanowania. Dyrektor widząc, co się dzieje, nie reagował, delektował się z satysfakcją porażką komendanta.
- Mam na imię Ambroży, ale mów do mnie Mendes. – Przedstawił się w tym czasie Wackowi, setnie rozbawiony niewysoki okularnik z prawej.
Według Wacka miał urodę Anglika lub gościa z antypodów. Na szeroki zadarty nos jakimś cudem wbił niewielkie okularki w rogowej oprawie, co dodatkowo podkreślało jego odrębność. Sporej wielkości wysunięta dolna szczęka współgrała z piegami i głębokim kształtem głowy w części potylicznej. Sprawiał wrażenie inteligentnego faceta. W każdym razie miejsce na mózg miał spore. Wacek wyciągnął do niego dłoń i też się przedstawił.
- A ja jestem Wacek, Wacek Gawędziarz, a to jest Wojtuś. – Zagadał sztucznym falsetem lansując się na intelektualistę.

Ruchem głowy jednocześnie wskazał kolegę.

- Jak Bond, James Bond? – Podsumował ironicznie Wojtuś. - A jak masz na nazwisko bo nie dosłyszałem? – Skierował pytanie do Mendesa, nachylając się nad oparciami foteli.
- Orłowski. – Padła krótka odpowiedź.
- Ormowski? – Zażartował niezbyt błyskotliwie Wojtuś i w tym samym momencie otrzymał od Wacka karcącego kuksańca. – A ja jestem Andrzejczak, Wojtek Andrzejczak. – Wyciągnął swoją patykowatą dłoń do Mendesa i swym starym zwyczajem susząc zęby w uśmiechu, znowu zassał ślinę.

Wtedy po raz pierwszy Wacek usłyszał jak Wojtuś powiedział o sobie Wojtek, jednakże tę miłą prezentację przerwało kolejne natarcie komendanta.
- W trzej podejdźcie no do przodu! – Ryknął wściekle, tym razem wyraźnie ukazując złoto w górnym uzębieniu.
-My?
- My? – Odezwały się niepewne głosy z tłumu.
- Tak. Wy tam. – Odparł komendant.
- Dupa zbita. Jakiś facet ze złotą sztabką w gębie będzie nas teraz przestawiał. - Powiedział do siebie głośno Wacek, podnosząc tyłek z kinowego fotela, a za nim jak barany, powstali Mendes i Wojtuś.
- Wy gdzie? – Ponownie ryknął komendant.
- My do przodu zgodnie z pańską wolą. – Oparł Mendes zachowując stoicki spokój.
- Nie do was mówiłem. Zostańcie na miejscu. Ja do tych z tyłu. No, wy tam, ruszcie dupska i nie wkurzajcie mnie więcej!

Odzyskał równowagę.

Trzech budrysów z uśmieszkiem przylepionym do twarzy i udawaną pokorą przemieściło się pod samą scenę. Jeden z nich był wyjątkowo ordynarnej urody, niczym bękart podrzędnej komediantki i szympansa. Wacek od razu ochrzcił Magillą. Skojarzył go z rysunkowym gorylem z bajek Hanna-Barbera. Dolną szczękę, najzwyczajniej w świecie, miał tak daleko wysuniętą, że mogłaby służyć za chrzcielnicę w pobliskim kościele.

Tymczasem komendant podczas wymuszonej krzykiem ciszy, mógł wreszcie się wypowiedzieć. W niemal dwugodzinnym ględzeniu roztoczył swoje marzenia, wizje i misje. Jego plany były tak dalekosiężne, że na ich realizację nie wystarczyłby nawet okres czterech lat i były tak ambitne, jakby dotyczyły lotów na Marsa. Gadał tak długo i nudno, że słuchacze poczuli się znużeni. Ktoś w tyle nawet cicho pochrapywał. Po sali znowu niosły się szepty i szmery.

Mam prześliczny złoty ząb,
wielgachny jak muzealny klomb.
Wyniesie mnie on ponad was,
zacisnę ja na was pas.
To pode mną zadrży ziemia,
żaden z was nie ma imienia.
Jest mi dobrze z samym sobą,
z moją biżuterią drogą.
Nie skończona jest rozgrywka,
złoto tylko jest przykrywką.
Poczekajcie więc matoły,
porachuję wam gruczoły!

Zaimprowizował do ucha Wacka zręczną rymowankę, znudzony gadaniem komendanta Mendes.

- Nieźle to wymyśliłeś. Ależ z ciebie wieszcz... Masz literacki dryg. A propos, mam pewien pomysł. Od dziś ten groźny podmiot liryczny nazwiemy Złotymzębem, co ty na to? – Spytał Wacek próbując błysnąć przed Mendesem.
Recital kierownictwa muzeum dobiegł wreszcie końca. Fajnie, że główną rolę odegrał w nim złoty ząb komendanta.
- Od jura stawiacie się codziennie na godzinę ósmą. Dostaniecie polowe mundury i rozpoczniemy miesięczne szkolenie wojskowe. A teraz możecie się oddalić do magazynu po odzież polową, a po jej pobraniu jesteście wolni. Zastępca kierownika, pan Marian, ten pan w niebieskim swetrze… - wzrokiem wyszukał hienę Groucho w sweterku w romby i ruchem głowy go pokazał - was zaopatrzy.

Złotyząb zakończył mowę i zniknął w swoim biurze, by zacząć obmyślać strategię na przyszłość, bo pierwszego dnia dał plamę. Z pewnością musiał mieć świadomość, że ma do czynienia z ludźmi skażonymi podłością systemu i jednocześnie z ludźmi którzy nie przybyli tu z własnej woli. Z młodymi mężczyznami, którym za swoją dwuletnią przymusową służbę nikt nie da ani grosza i którzy ten czas będą uważać za bezpowrotnie zmarnowany. Z ludźmi, którzy ten okres będą mieli wyrwany z życiorysu. W przyszłości niektórzy z nich będą się tego czasu wstydzić i skwapliwie ukrywać, inni zaś wspominać przez pryzmat fałszywego mitu o służbie wojskowej. Generalnie mało, kto będzie mówił prawdę. Nie był więc, aż tak naiwny by silić się na wiarę w to, iż mogłoby być inaczej. Nie powinien też liczyć na to, że uda mu się ich zdyscyplinować i zmusić do poświęcenia, o ile sami tego nie zechcą. Trudne więc przed nim było zadanie, zwłaszcza, że czasy ideałów dawno minęły. A może w swej bezkrytycznej naiwności tkwił w przeświadczeniu, że młodzi poborowi żyją wzniosłymi wartościami i tym ich jakoś poderwie? Jeśli tak, to oznaczałoby, że żył osadzony w niczym nieuzasadnionej nadziei w ludzkie poświęcenie i w heroizm, bliższe bardziej chrześcijaństwu niż świeckiemu materializmowi, a to z kolei by znaczyło, że dla niego czas dawno się zatrzymał i że nie powinien już pełnić funkcji komendanta. Któż zresztą wie, co tak naprawdę myślał? Bo cóż o tym wszystkim mógł myśleć człowiek dojrzały, człowiek który przeżył wojnę, czasy stalinowskie i szereg innych kryzysów? W przeciwieństwie do dyrektora tej budy na miłośnika systemu nie wyglądał, więc chyba miał na tyle oleju w głowie, by nie bawić się w harcerzyka.

oprac. r/
Może Cię zainteresować
zobacz także
Może Cię zainteresować
Zobacz pełną wersję podhale24.pl