21.05.2024, 08:00 | czytano: 755

Książka Andrzeja Finkelstina w odcinkach na Podhale24.pl (cz. XI): "Halo, czy to może bomba?"

Portret autora autorstwa Sylwii Marszałek-Jeneralczyk Portret autora autorstwa Sylwii Marszałek-Jeneralczyk
Z urodzenia nowotarżanin, od 30 lat zakopiańczyk. Andrzej Finkelstin (pseudonim artystyczny) napisał książkę, której akcja dzieje się pod koniec lat 80-tych. ub. w. w Nowym Targu, choć nie tylko. "Melina Lenina, czyli o tym jak Wacek odrabiał wojsko w Poroninie" to luźna opowieść o czasach, których wszystko było inne. Kolejne rozdziały co wtorek na Podhale24.pl. Dziś część XI.
Halo, czy to może bomba?
Kaseta z Jadwisią spod Regli tak okrutnie zawodziła w pomieszczeniu poroninskich strażników, że zmarli na pobliskim cmentarzu nie mogli oddawać się wiecznemu spoczynkowi. Na dłuższą metę, nie wytrzymałby tego nawet głuchy pień. Stan służbowego kaseciaka i taśmy był tak żałosny jak stan polskiej gospodarki.

W późniejszych czasach Mendes wspominając te jakże przykre okoliczności mawiał, że: „dźwięk płynący z głośnika zdezelowanej Unitry MK 122, był tak żenujący, że poronińskim gospodarzom podczas dojenia mleko kisło między wymionami a wiadrem, a już na pewno pleśniało na talerzu”.

Bez względu na preferencje i gusta muzyczne przypadkowych słuchaczy, okaleczona Jadwisia spod Regli, niestety daleka od oryginału była regularnie i z uporem maniaka wtłaczana w narządy słuchu, Bogu ducha winnych ludzi przez jednego z etatowych strażników. Zrażał on tym wszystkich do samego dzieła i niestety też do siebie. I jeśli nawet był on jakimś filem, to na pewno nie audio. Ileż trzeba było mieć w sobie empatii, cierpliwości i zrozumienia, by chcieć pojąć jego miłość do tej konkretnej kopii utworu.

Do zakratowanych okien budynku administracyjnego, niczym pełzająca mgła wdzierał się zachmurzony i podświetlony na sino-pomarańczowo wieczór. Szybko przemieszczające się chmury wchłaniały do swoich kłębów światło zachodzącego słońca tworząc za sobą jaskrawe puszyste tło. Ciepły powiew tachał ciężkawy zapach hal i mieszał go ze wszystkim co jeszcze dał radę udźwignąć, rozsiewając przy tym swoistą wiatrową woń w zakamarkach dolin i osiedli. Niemal identycznie jak wytaplany w łajnie i roznoszący smród, kanapowy pies uciekinier. Wszyscy pracownicy muzeum poszli już do domu. Jedynie Jędruś, bo tak miał na imię ów strażnik, Jadwisiny dręczyciel, pełnił nocną służbę w asyście dobrodusznego King Konga Rudolfa Czai. Sprawiał wrażenie jakby marzył, by kiedyś stać się tak sławnym jak Lenin. Nie zdawał sobie sprawy z miałkości tej sławy, jednak wmówił sobie, że sława to Lenin, zaś Lenin to władza (i kasa). Skoro więc Lenin jest sławny i wszyscy drżą przed jego imieniem, to dlaczego on, Jędruś z Poronina nie mógłby być taki sam. Rzucić świat na kolana, a przy okazji się wzbogacić. Pytanie, tylko czym mógłby ten świat sobie podporządkować? Czym mógłby go przestraszyć lub mu zaimponować? Bo chyba nie zdartą kastą. Ale... Gdyby na przykład, jakimś cudem wyciął w pień jedną trzecią Europy, to może... To zwyczajna, ale jakże bardzo ludzka przypadłość, chorobliwe pragnienie władzy za wszelką cenę, bynajmniej nie z sympatii do homo sapiens, raczej z chęci zawładnięcia nim. A może po prostu ze strachu.

Któż mógł wiedzieć, co roiło się w głowie zakompleksionego i zamkniętego w sobie strażnika, pilnującego prowincjonalnego spiżowego posągu, niezwykle ważnej i jednocześnie pogardzanej przez lud ikony? Trudno uchwytne niezdefiniowane pragnienia, szczypta dostrzegalnej nienawiści, zazdrości, pogardy, kompleksów i wreszcie Bóg raczy wiedzieć czego jeszcze, to doskonały przepis na socjopatę albo przynajmniej na rasowego dziwoląga.

Obaj mężczyźni pełniący służbę tego wieczoru nie mieli sobie zbyt wiele do powiedzenia. Podobnie jak każdego innego dnia. Mimo to, ich wspólna praca nie stanowiła dla nich znaczącego problemu. Jakoś się tolerowali. Obaj byli zupełnie inni i nie potrafili się polubić, jednak wzajemnie znosili swoją obecność. Tak naprawdę nie wiadomo, czy Jędruś lubił kogokolwiek. Sprawiał raczej wrażenie kogoś, kto może kolekcjonować trupy swoich wrogów pod klepiskiem piwnicy, choć na pierwszy rzut oka nie był typem klasycznego kilera. Był raczej ponury, oschły i niedorobiony a do tego miał felerny zwój do przetwarzania dźwięków i pewnie ten od obrazów też.

- Wiesz czemu baby nie można zbyt często bić? – Nawiązał niezbyt spontanicznie kontakt King Kong, próbując przerwać panujące dłuższą chwilę niezręczne milczenie.
- Nie wiem. – Odparł Jędruś, wpatrując się jak zahipnotyzowany w miejsce wirujących magnetofonowych rolek, a jego jasno niebieskie źrenice niemal wyrywały się, by orbitować w rytm nierównomiernie pulsującego napędu magnetofonu.
- Bo się przyzwyczai. – Zakończył King Kong, szczerząc krótkie zęby w uśmiechu i na tym urwał niezbyt długi i nieszczególnie błyskotliwy dialog.

Obojętna postawa Jędrusia nie zachęciła do dalszej konwersacji. Jednak Czaja, co najmniej z dwóch powodów silił się na grzeczność i był dla niego miły. Po pierwsze z wrodzonej łagodności i pogody ducha, a po drugie dlatego, że był jego podkomendnym. Był zadnia, że czas spędzony na służbie nie musi być udręką. Z natury nie był małomówny, ale z nieco dziwnym i wyalienowanym Jędrusiem rozmowa zbytnio nie kleiła się. Wprawdzie męcząca forma muzyczna wyciskana z na pół żywego kaseciaka wkurzała go, jednak ze względu na chęć utrzymania poprawnych stosunków zmuszał się i jakoś ją tolerował. Niezaprzeczalną prawdą było to, że zniekształcone przez niską jakość nośnika i sprzętu nagranie wszystkim się nie podobało. Trudno nawet było sobie wyobrazić jak brzmiało na prawdę. Nikt, kto nie słyszał oryginału, nawet w najśmielszych przypuszczeniach i w najgłębszych zakamarkach swojej wyobraźni nie wykombinowałby rzeczywistego brzmienia utworu. Biedny King Kong nie miał najmniejszego pojęcia, że wykonanie Jadwisi spod Regli było echem świata z którego w gruncie rzeczy pochodził. Inspirowane etniczną muzyką Podhala, stanowiło niekonwencjonalne dzieło mariażu wielkiej sztuki z góralskim folklorem oraz oryginalną wypowiedź artystyczną. Tak, bo w rzeczywistości Jadwisia spod Regli była swoistym rytuałem muzycznym. Tego jednak Czaja nie mógł wiedzieć, chociażby ze względu na to, że nigdy wcześniej utworu nie słyszał, a to co płynęło z głośnika nawet nie brzmiało podobnie jak autentyk. Warto przy okazji wyjaśnić, że jego jedyną ulubioną formą muzyczną był przytup w rytym nadany przez kapele na wiejskich zabawach, oczywiście pod warunkiem nieprzerwanie uzupełnianego gorzałką kieliszka. Bądź co bądź, nie każdy musi być od razu krytykiem muzycznym. No i King Kong zaiste nim nie był.

Kiedy więc rozległ się dzwonek czarnego telefonu służbowej linii, smażyli jajecznicę na rozmrożonych kurkach i mimo różnych upodobań kulinarnych, planowali razem wypełnić swe trzewia wspólną kolacją. Poirytowany faktem, że ktoś w ogóle śmie w takiej chwili naruszać ich spokój, Jędruś kilkakrotnie chrząknął i udał się w podróż po słuchawkę. Swoją drogą chrząkanie, było jego nerwowym tikiem tak samo jak łapanie się za szelki od spodni. Sięgnął po nią osobiście, ponieważ uważał się za ważniejszego na zmianie i we wszystkim dawał sobie pierwszeństwo. Przycisnął słuchawkę do ucha i wybełkotał coś na kształt słowa „halo”. Minęła chwila. Potem się wyprostował i stanął jak wryty. Z uwagą słuchał tego, co ktoś miał mu do powiedzenia. W tym momencie żałował, że nie polecił rozmawiać King Kongowi, żałował że był zbyt głupi, że dał sobie pierwszeństwo. Chłodny ebonit słuchawki wydawał się parzyć mu ucho a chroniczny refluks popiekł go po przełyku mocniej niż zwykle. Wraz z długością rozmowy ulegał też transformacji. Jego wygląd zmieniał się niczym rozwijający się kwiat. Z sflaczałego, zgarbionego i przykurczonego osobnika z opadniętymi do przodu ramionami, powoli pęczniał jak balonik i wznosił się ku górze. Dobrze, że nie pękły mu wrzody, albo jakaś żyłka, bo wtedy dopiero byłyby jaja. Wolną ręką gładził się po łysiejącym czole, to znowu drapał po udzie, szarpiąc obgryzionymi paznokciami lśniące z brudu spodnie. Potem wracał do naciągania szelki i znowu drapał się po czole. Grymas twarzy wykuty nagłą sytuacją, sugerował najgorsze. Zwielokrotniło się nerwowe chrząkanie, które zaczęło przypominać trzodę chlewną. Przestało być komicznie. Dodatkowo zaczął nienaturalnie mrużyć i otwierać oczy, zazwyczaj na wpół przymknięte. Jego gadzie powieki na co dzień sinawe jak u nieboszczyka, w tej chwili mocno się zarumieniły, wręcz rozżarzyły, niczym światełko w fotograficznej ciemni. Paniczny strach wycisnął na jego twarzy różowawo-czerwone bruzdy, niewyraźne i płytkie jak rowki bieżnika radzieckiej opony.

Czaja, mimo iż nie był wulkanem intelektu, od razu zauważył, że coś jest nie tak. Jednak w tej chwili nie mógł wiedzieć co. Choćby nie wiem jak bardzo chciał usłyszeć głos płynący ze słuchawki przyklejonej do ucha Jędrusia, nie było to możliwe, ponieważ w stróżówce poroninskich strażników słyszalna była tylko Jadwisia spod Regli. Oczy Jędrusia zaszły łzami, a niewielki nos wypełnił katar. Tymczasem, zupełnie inne jasnoniebieskie oczy King Konga, przybrały średnicę dużych monet i przyglądały się akcji z niepokojem oraz brakiem zrozumienia. Wreszcie Jędruś, jak oparzony, odrzucił słuchawkę na widełki. Przez chwilę stał w milczeniu, po czym spojrzał na Czaję i zaczął krzyczeć.

- Bandyci, kurwa, terroryści! Podłożyli nam bombę pod pomnik!
Jędruś nadal stał jak wryty a Czaja wciąż się nie odzywał. Odważył się tylko ruszyć ręką by pod pretekstem powagi sytuacji wyłączyć irytujący go bezgranicznie magnetofon. Spojrzał badawczo na Jędrusia i wreszcie zastartował.
- Jakie nam? Jakie nam? – Przedrzeźniał kolegę. - Pomnik nie jest nasz! Gadaj spokojnie o co chodzi! Jaką bombę podłożyli? – Spytał Czaja ze spiskim akcentem, zapomniawszy się nieco.
- No, ten telefon był od bandytów i powiedzieli, że bomba wybuchnie za dwie godziny.
- Ale gdzie jest ta bomba? – Naciągał się Czaja nadal nic nie rozumiejąc.
- No, przed pomnikiem! Kurwa! – Wydukał wreszcie Jędruś. – Przed naszym pomnikiem!
- Przed Leninem? – Spytał Czaja z niedowierzaniem, prostując wolno swoją wielką postawę.
- No przed pomnikiem kurwa, głąbie... Ja pierdolę! Przed pomnikiem...

Nie skończył zdania gdy obaj utknęli w drzwiach, próbując wybiec przed budynek. Zaklinowali się tak mocno, że gdyby Czaja użył swej energii to wprasował by Jędrusia w futrynę. Mając jednak świadomość ogromu swej mocy, najdelikatniej jak tylko potrafił wycofał się, podtrzymując za frak obolałego kolegę. W końcu jednak obaj wybiegli przed budynek i skupili swój wzrok na pomniku, a raczej na nieprzeniknionej materii ciemności oraz na miejscu gdzie jak sądzili, że pomnik powinien się znajdować.

- Widzisz coś? – Zapytał Jędruś.
- Nic. Zupełnie ciemno. – Odrzekł Czaja, po czym dodał. – Może ktoś se robi jaja?
- A jak ta bomba jest za pomnikiem? I... Na prawdę dupnie na naszej zmianie, to z paki nigdy nie wyjdziemy.

Czaja, aż jęknął ze strachu i podrapał się po jasnej jak słoma czuprynie. Chyba dopiero teraz zrozumiał powagę sytuacji.
- No to chyba musimy tam iść. – Powiedział z wahaniem, nie mając pomysłu, co robić.
- No to idź po latarkę i sprawdź, co jest za pomnikiem.
- Chyba cię pojabało, sam se sprawdź, w końcu ty tu rządzisz. – Zripostował Czaja.
- To jest rozkaz. Masz tam iść i sprawdzić! – Krzyknął sfrustrowany Jędruś.
- Chyba ci mózg zżarło w tym Poroninie. Mam w dupie ciebie, ten pomnik i twoje rozkazy! Nie należę do miłośników Lenina i życia za niego nie oddam! Sam se je oddaj jeśli chcesz! Za ciebie też nie dam się zabić! Bo cię kurdę nawet niezbyt lubię! Jak chcesz zobaczyć, co jest za pomnikiem, to se sam sprawdź! Nie jestem taki głupi jak ci się wydaje! Nigdzie nie idę!
Wykrzykując ostanie słowa spojrzał na zegarek. Była 21.18. Godzinę tę należało zapamiętać, chociażby w celu ewentualnego śledztwa; oczywiście pod warunkiem, że wybuch bomby ich nie zabije. Prosty King Kong, strażnik z przypadku to wiedział, a Jędruś, strażnik etatowy, nie.

Jędruś tymczasem biegał jak głupi tam i z powrotem po schodach, coraz mocniej utykając na chorą nogę. W dzieciństwie miał chyba jakiś wypadek i dyskwalifikowało go od służby wojskowej. Mamrotał coś, akcentując co jakiś czas słowa: „bandyci”.

Czaja opanowawszy pierwsze emocje ponownie złapał za frak trzęsącego się kolegę i krzyknął mu prosto w twarz.
- Opanuj się głupku, bierz latarkę i chodźmy razem!
Ten głos rozsądku inspirowany był głównie obawami przed konsekwencjami. Posłuchawszy go Jęduś złapał ciężką chromowaną latarkę i przesunął czerwony przełącznik. Latarka nie zaświeciła. Nie zadziałała jak wszystko w tym systemie. Okazała się okradzioną z baterii atrapą wyposażenia stróżówki.
- Kurwa jego mać! Ktoś zapierdolił baterie! – Niemal wykaszlał te słowa, trzęsąc się jeszcze bardziej.
King Kong Czaja sądził, że rubieże paniki Jędrusia już widział, ale wraz z rozwojem sytuacji dostrzegał jak się poszerzały.
- Olej to. Idziemy z zapalniczką.
- Zapalniczką?
- Maglilla zostawił swoją na biurku.
- Coś ty Czaja, zwariował! Zapalniczką chcesz oświetlać bombę?
- A czym kurwa, mam świecić, jak ktoś zajebał z latarki baterie?

Być może spierali by się dłużej, ale czas naglił. Ruszyli więc ostrożnie w kierunku pomnika w skupieniu nasłuchując eksplozji. Szli na palcach niemal nie oddychając. Ledwie słychać było subtelny zgrzyt piachu pod butami. Nie wydawali prawie żadnych dźwięków, tworząc wokół siebie aurę wstrzymywanych oddechów, nienaturalnie stawianych stóp i głośnego strachu. Tworzyli „taki odgłos, jak ktoś, kto stara się nie czynić żadnych odgłosów”. Czyli, było ich słychać i od razu było wiadomo, że coś jest nie tak. Pośród przerywanych podmuchów halnego wiatru z ciemności dotarło do nich wreszcie równomierne metaliczne tykanie. Tik-tak, tik-tak, tik-tak... Czas eksplozji się zbliża. Tik-tak, tik-tak, tik-tak. Zatrzymali się. Obleciał ich jeszcze większy strach. W tym momencie obaj poczuli jak po ich plecach spływają stróżki potu. Tykanie uświadomiło im zagrożenie.

Czaja, aż tak bardzo nie bał się konsekwencji, jakie mogły go spotkać po źle spełnionym obowiązku. Nie obchodziło go to. Odrabiał tu wojsko. Był tu, bo mu kazano i za nic nie czuł się odpowiedzialny. Poza tym jak każdy nie kochał Lenina, więc i jego pomnik mógł szlag trafić. Jędruś, zaś jako etatowy pracownik bardziej utożsamiał się z wykonywaną robotą i strach o przyszłość dodatkowo go paraliżował. Obaj jednak tak samo bali się eksplozji. W końcu nie wiadomo jaki może mieć zasięg, a szkoda byłoby zostać zabitym pilnując pomnika Lenina.

- Wiesz co myślę? – Przerwał ciszę Jędruś.
- Lepiej nie myśl bo to nam szkodzi! - Odparował złośliwie Czaja.
- Zadzwońmy na milicję, tak będzie lepiej. – Dokończył.
- Czyś ty na łeb upadł? Urwą nam jaja! - Po chwili zastanowienia jednak zmienił zdanie.
- Dobrze. Niech oni się tym zajmą. Jakbyśmy im nie dali znać, to dopiero by było.
- No i komendanta trzeba zawiadomić.
- Dobra. Wracamy.

Nawet nie się spostrzegli, kiedy znaleźli się w stróżówce. Ten pomysł był im na rękę. W końcu oddalili się od centrum rażenia. Jak wymyślili, tak zrobili.

Niebieska milicyjna Nyska przyjechała po kilkunastu minutach, szybciutko jak nigdy. Komendant też przybył niezwłocznie. Nie wiadomo skąd pojawił się dyrektor. Może zawiadomił go komendant. Mimo późnej pory przed bramą muzeum zebrało się sporo gapiów. Dosyć niefrasobliwa i absolutnie nieprofesjonalna milicja obywatelska, w najmniejszym stopniu nie zabezpieczywszy terenu, naprędce dotarła do niewielkiego tykającego pakunku. Nieostrożni mundurowi rozpakowali go i odkryli podstęp. W szarym kartonie po butach znajdował się stary radziecki budzik w kolorze bladej zieleni. Zegar głośno tykał, kpiąc sobie ze wszystkich a wódz nadal bezpiecznie tkwił na betonowym postumencie, spoglądając w bezkresną ciemność nocy, nie przejmując się niczym i nikim. W tym momencie zaczęło iścić się przeznaczenie; ostatnie zadanie jakie wyznaczył w historii los temu niepozornemu zegarkowi zostało wykonane. Teraz zapewne spocznie na wieczność w milicyjnym magazynie dowodów rzeczowych na półce z oznaczeniem nn.

Bomba nie wybuchła, bo jej nie było. Tymczasem mosiężne napisy z cokołu, mimo braku eksplozji zaczęły odpadać. Temu jednak przysłużył się głównie czas i klimat. W późniejszym okresie litery z cokołu, zwłaszcza te słabo trzymające się, zaczęły systematycznie ginąć, by wreszcie zadecydowano o wymianie wszystkich. W ten sposób zapobieżono rozgrabieniu całego napisu i uniknięto profanacji pomnika. Jednak ten, kto jest w posiadaniu tych zaginionych, kiedyś będzie mógł na nich zarobić, wciskając je jak relikwie jakiemuś napalonemu kolekcjonerowi.

Tymczasem w stróżówce białodunajeckiego skansenu, aplauz z udanego żartu nie miał końca.

- Nie powinniśmy tego robić, co najmniej ze stu powodów, ale jakoś żaden nie przychodzi mi do głowy. – Zaśmiał się Wacek, wznosząc kolejny toast z Mirem, Wojtusiem i Mendesem, i zaintonował: - a kiedy przyjdzie także po mnie zegarmistrz światła purpurowy...

W odpowiedzi usłyszał salwę śmiechu kolegów, która utwierdziła go w przekonaniu, że żart był tynfa wart. Tej nocy ciasna i skocurzała stróżówka w Białym Dunajcu, kipiała dobrym humorem, aż do świtu. Przed zakończeniem zmiany chłopaki się wynieśli, żeby nikt przypadkiem ich nie nakrył.

Były to czasy w których nic nie było profesjonalne. Nikt nigdy nie doszedł do tego, kto podłożył wodzowi budzik, chociaż to było takie proste. Informacja o „bombie” wpłynęła przez służbowy telefon, co oznaczało, że mogła zostać nadana wyłącznie ze stróżówki białodunajeckiego muzeum. Tego dnia też strażnika Jędrusia ochrzczono Zegarmistrzem.
Może Cię zainteresować
zobacz także
Może Cię zainteresować
Zobacz pełną wersję podhale24.pl