24.10.2023, 11:10 | czytano: 4486

Śmierć czyha na drodze

Wacław Sowa
Trzydzieści lat minęło od owego pogodnego, październikowego popołudnia, kiedy zostało brutalnie przerwane życie powszechnie znanego i lubianego obywatela Nowego Targu.
Wacław Sowa był jednym z wielu urodzonych w tym mieście „Kolumbów lat 20-tych”. Miał dwa lata, gdy trawiona chorobami zmarła jego babcia, Anna Rapacka, właścicielka młyna na Kowańcu. Matkę Emilię, poślubioną przez Michała Sowę, oficera błękitnej armii generała Hallera, śmiertelnie dopadła szalejąca na Podkarpaciu zaraza tyfusu w 1926 roku. Małym Wackiem zaopiekowała się jedna z siedmiorga rodzeństwa Rapackich, ciotka Celina – niezamężna nauczycielka w szkole na Szlembarku, ojciec Michał, stacjonujący w Sanoku, wpadał na Podhale z rzadka.
Opieka ciotek-nauczycielek zaowocowała w rozwoju intelektualnym chłopca, który nie tracąc czasu na zadania domowe, poświęcał go na wyczyny sportowe. Wyróżniał się na szkolnych bieżniach i skoczniach, ale wysoki i dobrze zbudowany młodzieniec już w wieku 16 lat stanął na bramce piłkarskiej drużyny „Podhala”, w której grali wówczas: Stanisław Bafia (słynny potem zakopiański doktor z brodą), Jan i Kazimierz Bełtowscy, Władysław Kowalczyk, Stanisław Kozieł, Władysław Morawa, Julian Morawski czy Franciszek Nawrot.

Wybuch wojny pognał go na wschodnie rubieże kraju, gdzie chciał za pośrednictwem ojca, wówczas majora artylerii, zaciągnąć się do wojska. Nie zdążył, nasza armia na Podkarpaciu poszła w rozsypkę. Pochylił się w Sanoku nad grobem swej matki i zawrócił…

Wrócił więc w rodzinne strony pod dach ciotek, z których do dziś jeszcze pamiętana Wacława Legutko, jego chrzestna matka, a sekretarz rady miejskiej załatwiła mu pracę inkasenta w nowotarskiej elektrowni. Popołudniami mógł więc spotykać się na boisku piłkarskim z kolegami z drużyny, do których dołączyli potem jeszcze Zbigniew Zapiórkowski, Jan Staszel, Stanisław Sięka i Zbigniew Behounek, który strzelił Jerzemu Jurowiczowi wyrównującego gola w historycznym, konspiracyjnym za okupacji meczu przeciw wielkiej Wiśle Kraków w na stadionie przy stacji kolejowej. Do przerwy Wacek Sowa nawet nie próbował łapać zabójczego strzału z karnego, którego egzekwował słynny Zdzisław Mordarski. Ponad 70 lat czekano w Nowym Targu na powtórkę wyniku 1:1 z Białą Gwiazdą podczas otwarcia stadionu koło dworca PKP po remoncie w 2014 r.

Drużyna „Podhala” – koniec lat 30-tych. Wacław Sowa w ciemnym stroju

Historia milczy na temat jego działalności konspiracyjnej, niemniej jednak ulotki propagandowe Konfederacji Tatrzańskiej, spoczywające na dnie torby młodego inkasenta elektrowni omal nie zaprowadziły go do podziemia zakopiańskiego „Palace”; o to zadbały już ciotki Rapackie…

Powojenne losy rzuciły Wacława na Ziemie Zachodnie, gdzie znalazł się jego ojciec po latach internowania na Węgrzech. Dzięki pisemnej rekomendacji matki chrzestnej uzyskał pracę w bazie transportowej Zjednoczenia Energetycznego w Wałbrzychu. Tam poznał pochodzącą z Wileńszczyzny czarnooką sekretarkę i w poniemieckim Waldenburg został poczęty autor niniejszego opracowania. Wtedy też zapewne zrodziło się zamiłowanie tegoż do motoryzacji, mały Jacek w wieku trzech lat potrafił bezbłędnie określić markę każdego z kilkudziesięciu jeżdżących tam pojazdów z całego świata z powojennego demobilu.

W 1951 roku rodzina Sowów wylądowała już na zawsze na Podhalu, kątem w kamienicy u Leśnickich przy Sobieskiego, gdzie opodal ulokowano biura Centrali Ogrodniczej. Wacław przepracował tam niemal do samej emerytury, ale nie dane mu było dochrapać się stołków. Niezwykle przedsiębiorczy i empatyczny, dowcipny i niezwykle koleżeński był wrogiem ustroju, a zwłaszcza „ruskich”, jak mawiał. Przeciwko nim kibicował nawet gdy grali z Niemcami, których też przecież nie kochał. Jego poglądy polityczne dały o sobie znać, gdy jako bezpartyjny wieczny wiceprezes handlowy (wyżej już by nie władzy podskoczył!) Spółdzielni Ogrodniczej, wraz z zaprzyjaźnionymi kolegami Zbigniewem Zapiórkowskim i Kazimierzem Borowiczem aplikowali w 1960 roku o paszporty na Olimpiadę w Rzymie. Sprzedał na ten wyjazd piękny zbiór znaczków pocztowych; jako filatelista zbierał je podobnie jak mgr Bilik, czy Witold Pustówka. Mieli już nawet uszyte błękitne marynarki z orłem na piersi; Wackowi odmówili.

I tak płynęły lata, dla tamtego pokolenia niezapomniane, pełne przygód w gronie tzw. Paczki, której sygnałem wywoławczym był gwizdek na melodię „Ciemna była noc”; znak czasu… Czwartkowe brydże, weekendowe bacówki, letnie wyjazdy na wczasy „Kolumbów lat dwudziestych” były słynne w mieście. Borowicze, Pawlikowscy, Zapiórkowski, Marszałek, Kuczaj, Pawluszkiewicz, Mrugała, Stefański i wspólne wyjazdy na Mazury, w Bieszczady, do Wiednia także. O tym pisaliśmy w innym miejscu…
Wspólne wycieczki

Wacław Sowa całe życie pracował, lecz nigdy nie dorobił się majątku. Po czterdziestu latach nadal mieszkał w pokoju z kuchnią na 35 m2 na starym Osiedlu Topolowym, pobierał skromną emeryturę, którą uczciwie oddawał żonie, zostawiając sobie końcówkę, „na fryzjera”. A był nim stary Nawrot, kolega z boiska, u którego rozwiązywali krzyżówki, odświeżając sobie nieco pamięć na zapleczu. Wychodząc z domu rano po pieczywo czekał na otwarcie bramy Nowego Kościoła, gdzie często spotykał się przy modlitwie z księdzem Chowańcem.

I tak nadeszło feralne niedzielne popołudnie 24 października 1993 roku. Była godzina 17 z minutami, Wacek powoli (bo na drodze był zawsze przesadnie ostrożny), wchodzi na oznakowane, oświetlone sodowymi lampami przejście dla pieszych. Jadąca Aleją Tysiąclecia taksówka zatrzymuje się przed pasami, na które na prawym pasie, na pełnym gazie wjeżdża czerwony Ford Escort na warszawskiej rejestracji. Za kierownicą siedzi, niesiony emocjami świeżo zakupionej na giełdzie bryki, 25-letni Marek D., syn prominentnej rodziny z Białki Tatrzańskiej. Rozpędzone auto uderza w człowieka, ubranego w jasny sweter i wiatrówkę, który upada na jezdnię, z nóg spadają mu buty. Nie porusza się, to koniec…

Majętna rodzina sprawcy próbuje mataczyć dochodzenie prawdy, powołując nawet „pana Bogusia”, biegłego, który od dawna w środowisku nie cieszy się najlepszą opinią. Procedury ciągną się w nieskończoność, sprawca nie stawia się na rozprawy. Jednak stanowisko Sądu Rejonowego w Nowym Targu jest jednoznaczne, młodzieniec trafia za kratki, skąd zostaje doprowadzony na rozprawę; po dwudziestu miesiącach od zdarzenia! Mimo manipulacji mecenasa Q. obrońcy oskarżonego, wyrok sądu jest nieubłagany, choć stosunkowo łagodny: półtora roku pozbawienia wolności z warunkowym zawieszeniem na trzy lata oraz nawiązkę na rzecz rodziny poszkodowanego, którą i tak zapłacił PZU z ubezpieczenia OC sprawcy. Cztery miesiąc później Sąd Wojewódzki odrzucił rewizję wniesioną przez (sic!) prokuratora wespół z obrońcą i utrzymał zasądzony wyrok w mocy.

Pożółkły akta sprawy sprzed trzydziestu lat, ale takie historie pojawiają się nadal każdego niemal dnia. Szaleńcy za kierownicą coraz szybszych samochodów, którzy za nic mają przepisy ruchu drogowego i bezpieczeństwo ich użytkowników, którzy cieszą się bezkarnością dzięki swoim prominentnym koneksjom. Brawura, alkohol, narkotyki towarzyszą najczęściej tragediom niewinnych ludzi. A do tego arogancja władzy, która osłabia potencjał sił porządkowych, które używane są do zbędnej, pokazowej ochrony miejmy nadzieję byłych już prominentów…

Trzydzieści lat temu na pasach zginął mój ojciec, ale ile ludzi w tym czasie straciło życie w podobnych okolicznościach? Ile jeszcze zginie? W nowym rozdaniu politycznym potencjał Policji winien być skierowany tam, gdzie jest potrzebny, mamy prawo wymagać bezpieczeństwa za nasze pieniądze. A jeśli ktoś nie czuje się bezpieczny, widać sam sobie na to zasłużył. Są jeszcze prywatne agencje ochrony…

Jacek Sowa
Może Cię zainteresować
komentarze
ZAWSZE04.11.2023, 10:29
Za małe kary po pijaku jak i innych używkach prawo jazdy powinno się stracić na zawsze.....
mama29.10.2023, 17:10
W tym samy.m miejscu na pasach kierowca z Zakopanego potrącił moją córkę 8 lat która szła z grupą przechodniów .Od strony Topolowego zauważył ten wypadek chyba jeszcze milicjant i szybko zabrał do szpitala.Zamiast pomóc to zaszkodził bo kość pęknięta całkowicie się złamała.śp dr Jurek zdał egzamin na pięć natomiast mimo świadków sprawę umorzono a prowadził ją pan Chlebek z Cz.Dunajca.Winowajca z nami się nie pofatygował ale za to miał kasę na obronę.Na szczęście została tylko blizna a było to 40 lat temu .
Może Cię zainteresować
Zobacz pełną wersję podhale24.pl