23.01.2014, 19:57 | czytano: 2831

„Kanar” po francusku

SportowePodhale
- Byłem lekko zszokowany, gdy dowiedziałem się, od uczennicy na SKS-ie, że wybrano mnie trenerem roku. Chciałbym zaznaczyć, że to w równiej mierze zasługa Piotrka Kosteli, który w trakcie sezonu wrócił z Danii z bagażem trenerskich doświadczeń - mówi Bartosz Gotkiewicz.
To laureat plebiscytu Sportowego Podhala, 7-krotny mistrz Polski, uczestnik mistrzostw świata seniorów (2006, 2012) i juniorów (2001).
Grający trener Górali, który z juniorami i seniorami sięgał po mistrzowskie tytułu. Od 17 grudnia 2011 roku odniósł 35 zwycięstw z rzędu. Imponująca seria została przerwana w minioną niedzielę.

Nosił wilka razy kilka…

- Ponieśli i wilka. Niestety seria została przerwana, ale też wiecznie nie mogła trwać. Teraz przed nami najważniejsze mecze sezonu.

Pasmo zwycięstw zostało przerwane w najmniej odpowiednim momencie. Przystępujecie do play off z numerem dwa.

- Głównym celem wyjazdu do Zielonki było zdobycie minimum punktów gwarantujących pierwsze miejsce w sezonie zasadniczym. Liczyliśmy, że to Zielonka w play off będzie się biła z Szarotką o finał. Tymczasem nas czekają trudne pojedynki z lokalnym rywalem. Oczywiście pod warunkiem, że zarówno Szarotka jak i my przebrniemy przez ćwierćfinałową rundę. Teoretycznie trafiamy na słabszych przeciwników i powinniśmy sobie z nimi poradzić, ale to tylko sport i różnie może być. Nikogo nie należy lekceważyć.

Upokorzona w ostatnich latach Szarotka będzie ogromnie zmotywowana, by się wam odgryźć.

- Bez wątpienia, dlaczego czekają nas trudne spotkania i musimy się do nich perfekcyjnie przygotować. Mam nadzieje, że wystąpimy w najmocniejszym zestawieniu. Obecnie brakowało nam sześciu graczy z podstawowego składu. Czas pokaże, czy będą w stanie nas wzmocnić.

Z Zielonką w pierwszym meczu prowadziliście 5:2 i daliście się doścignąć. Dopiero w dogrywce przechyliliście szalę zwycięstwa na swoją stronę.

- Mieliśmy jeszcze sytuację, by prowadzić 6:2. Trzecią tercję rozpoczęliśmy bojaźliwie. Wydawało nam się, że przewaga trzech bramek jest wystarczająca, że nie powinniśmy stracić trzech goli, a sami coś jeszcze dołożyć. Rozmawialiśmy o tym w szatni, by wyjść skoncentrowanym, bo rywal jest groźny. Ma w swoich szeregach kilku graczy, którzy zrobili ogromny postęp i dysponują bardzo mocnym strzałem. Drużyna super przygotowana motorycznie. Chcieliśmy przetrwać początek tercji bez straconej bramki. Tymczasem stało się najgorsze. Szybko straciliśmy gola, który podciął nam skrzydła, a przeciwnikowi powiał wiatr w plecy. Szczęście, że Pawlik był dobrze dysponowany w bramce, bo 20 sekund przed końcem tercji wybronił nie stu, ale dwustuprocentową sytuację. Instynktownie wybił mocno uderzaną piłeczkę z trzech metrów. Uratował nas od utraty trzech punktów.
Ale co się odwlecze… Nazajutrz zwycięstwo Zielonki rodziło się w dziwnych okolicznościach.

- Po pierwszej tercji mocno zaczął przeciekać dach. Po wytarciu wody, co kilkanaście sekund powstawała nowa kałuża. Wycieranie jej było syzyfową pracą. Zaczęły się konsultacje z arbitrami i organizatorami. Debatowano nad możliwością zatamowania wody. Padały różne propozycje, od poważnych po wręcz śmiesznych. Padł pomyśl, by pod dachem zawiesić wiaderko, ale zabrakło dużej drabiny, a jej załatwienie pochłonęłoby kilka godzin. Międzynarodowy arbiter Aleksander Bieńkowski poprosił kapitanów drużyn o zdanie. Nasze stanowisko było jasne - najważniejsze jest zdrowie zawodników i mecz należy przerwać. Tym bardziej, iż niebawem czekają zawodników kwalifikacje do mistrzostw świata. Sędzia zaproponował, by grać ze szmatą na boisku. Spytałem: „Pan chyba żartuje”. Odparł, że nie. W takim razie żartem zaproponowałem, żebyśmy jeszcze pachołkami odgrodzili teren. To było bez sensu, bo to był najważniejszy mecz sezonu, w którym nikt nie odpuszczał. Sędzia jednak stwierdził, iż nie ma możliwości przerwania meczu. On zezwala na grę w takich warunkach. Skrócono boisko, ale i tak mokrej nawierzchni nie wyeliminowano. Na własnej skórze odczuł to Dominik Siaśkiewicz, który dwa razy się poślizgnął i doznał kontuzji.

Dlaczego wybrałeś unihokej, dyscyplinę nieolimpijską i nieprofesjonalną?

- Od małego dziecka chciałem być sportowcem. Imałem się różnych sportów. Grałem w szachy, piłkę nożną, przez jeden dzień byłem na treningu hokeistów. Wziąłem udział w dwóch zajęciach, na lodzie i sali gimnastycznej. Po jednodniowej przygodzie zrezygnowałem, bo na trening trzeba było wstawać o 4.30. Za wcześnie. Miałem też krótki epizod w tenisie ziemnym. W szkole unihokej był bardzo popularny. W piątej klasie trafiłem pod skrzydła trenera Ryszarda Kaczmarczyka i rozpocząłem treningi w unihokeju. Do dzisiaj, a to już prawie 20 lat, jestem wierny tej dyscyplinie.

Czy grającemu trenerowi łatwiej prowadzić drużynę?

- Trudno. Jestem bardziej skoncentrowany na grze, niż na błędach zawodników. Nie jest to komfortowa sytuacja. Jestem zwolennikiem, aby trener patrzył z boku na zespół i nie brał udziału w grze.

Rozmawiał Stefan Leśniowski

Zobacz więcej na

Może Cię zainteresować
Może Cię zainteresować
Zobacz pełną wersję podhale24.pl