12.11.2021, 16:12 | czytano: 2779

Jacek Sowa: Podhalańskich kółek czar… Wysoki ton zwykłej wody...

arch. Autora
"Podhalańska motoryzacja była także przyczynkiem do lokalnych inicjatyw biznesowych z nią związanych, od małych pomysłów do skali przemysłowej. Z perspektywy lat spójrzmy na niektóre z nich" - proponuje w 14. odcinku cyklu "Podhalańskich kółek czar" - Jacek Sowa.
Koniec lat osiemdziesiątych minionego stulecia to czas wygaszania reglamentacji rynkowej, zmuszającej do ciągłego kombinowania, jak godnie przeżyć kolejny dzień. Otwierające się furtki na zachód otwierają możliwości, a liberalizowane z konieczności funkcjonowanie państwa uruchamiało inwencję w myśl zasady: „Polak potrafi”. Przedsiębiorczość zaczynała się dosłownie na ulicznych chodnikach lub w domowych piwnicach.
Kiedy na podhalańskich drogach zaczęło przybywać coraz więcej samochodów, zdecentralizowana administracja (przypomnijmy, było wtedy 49 województw, wśród nich jakże ważne nowosądeckie, do którego zostaliśmy przypisani) miała coraz większe trudności, aby poradzić sobie z motoryzacyjnym boomem. W gminach brakowało formularzy, nie było tablic rejestracyjnych. O ile wnioski można było zrobić na ozalidzie, o tyle dowody rejestracyjne były ściśle rejestrowanymi drukami akcydensowymi, których nie można było sobie zrobić w urzędowej pakamerze. Z tablicami poradzono sobie na sposób niemiecki, gdzie przy każdym urzędzie funkcjonował „Schilder”, wykonujący na poczekaniu blachy na podstawie urzędowej karteczki. W Nowym Targu rolę tę spełniał chałupniczy warsztat Kazimierza Bełtowskiego (potem interes przejęła jego córka, Maria) na Kowańcu, przy ulicy Zielonej. Toporne i giętkie czarne tablice z tworzywa nie były może szczytem elegancji, ale miały swoje niewątpliwe zalety – były tanie i łatwo dostępne, ponadto nie rdzewiały pod wpływem soli i wody, co było cechą tych blaszanych. Wiele z nich przetrwało dłużej, niż bananowe województwo…


W owym czasie zaplecze techniczne nowotarskiego RKTS-u wzbogaciło się o stację obsługi akumulatorów, wymagających wody zdemineralizowanej, niezbędnej do ich funkcjonowania. Przy ponad stu samochodach w rejonie, zapotrzebowanie było duże, toteż zakupiono destylator, zdolny wyprodukować kilkadziesiąt litrów płynu na dobę. Wieść o tym rozeszła się po okolicy i niebawem nie można było się opędzić od chętnych, co wywoływało zrozumiałą niechęć kierownictwa, a księgowej w szczególności. Powstał wtedy pomysł, który można było przekuć na całkiem rozsądne, choć niezbyt mile widziane w normach zakładu budżetowego, przedsięwzięcie.

Na rynek wchodziły już wówczas napoje gazowane w plastikowych półtoralitrowych butelkach tzw. petach. Chłopaki wyczaili jakąś austriacką firmę produkcyjną pod Andrychowem, wzięli trzytonową Avię z długą paką oraz kilka szklanych opakowań z napojem wydestylowanym w Łącku i pojechali. Długo ich nie było, ale plonem była cała góra drugogatunkowych petów, które Władysław Marusarz, firmowy dozorco-palacz, przez weekend posortował w hali warsztatowej. Gdy nastał poniedziałkowy ranek, warsztat był posprzątany, a w pomieszczeniu destylatora cieszyło oko kilka setek poukładanych pod ścianą, całkiem dobrych plastikowych butelek.

Na enerdowskiej elektrycznej maszynie do pisania sporządzono etykiety z napisem : „Woda destylowana, 1,5 litra, Producent : Rejonowa Kolumna Transportu Sanitarnego w Nowym Targu. Niebawem wszystkie okoliczne stacje benzynowe i sklepy techniczne zostały zaopatrzone w pozbawiony smaku i zapachu przeźroczysty produkt. Szybko nasycono lokalny rynek, na którym po pewnym czasie pojawiły się bardziej profesjonalne i atestowane pojemniki z wodą destylowaną. Zapewne komuś „na górze” zmyto nią głowę, do której udano się po rozum…

Kolejne przedsięwzięcie, które przez parę transformacyjnych sezonów było lokalnym hitem i z racji nazwy firmy sięgnęło wysokiego tonu! Podhalańskie zimy, sroższe niż gdzie indziej, stawiały przed samochodami, a zwłaszcza ich źródłami prądu, wysokie wymagania. Przypadek zetknął dwóch przedsiębiorczych facetów, którzy wymyślili na to sposób; tak powstała firma „SOPRAN”, zbitka dwóch nazwisk: Sowa i Pranica. Panowie zakupili używaną linię produkcyjną, jeden zajął się zaopatrzeniem, drugi produkcją. W zaadaptowanej szopie w Klikuszowej znalazło się wszystko, co było potrzebne do montażu akumulatorów, przede wszystkim materiały, praktycznie niedostępne dla indywidualnego nabywcy. Furtkę stanowiły zakupy przez spółdzielnię zaopatrzenia i zbytu, z której to skwapliwie skorzystano. Tak szły zamówienia na plastikowe pudełka z Myszkowa, które ledwo mieściły się w vw transporterze, oryginalne płyty z poznańskiej „Centry” jechały do wytwórni własnym roburem kilkanaście godzin, gdyż enerdowskie cudo rozpędzało się najwyżej do „siedemdziesiątki”. Ołów z Imielina wyginał dyferencjał tarpana, a hoboki z żywicę z Sarzyny upychało się w bagażniku osobówki; wszystko to trzeba było u producenta na miejscu „odpowiednio załatwić” i przywieźć do wytwórni w Klikuszowej.

Tu była najcięższa praca i lepiej nie pamiętać, w jakich warunkach zdrowotnych się odbywała. Franek był spawaczem w nowotarskim kombinacie, ale popołudniami zakładał okulary i wywijał palnikiem przez kolejne parę godzin. Józek, miejscowy rolnik, po codziennym obrządku, montował zestawy, a pomagający im wspólnicy w tym czasie łamali sobie głowę codziennymi problemami. Wśród nich, oprócz przerw w dostawie prądu i awarii któregoś z samochodów, były sprawy finansowe. Pożyczka od babki z USA czy teścia-kuśnierza nie załatwiała sprawy z fiskusem, toteż dla świętego spokoju trzeba było ratować się kredytem bankowym. Najmniej formalności wymagał miejscowy Bank Spółdzielczy, ale odsetki w nim były po prostu lichwiarskie, sięgając ponad 50%! To już wtedy był SKOK na kasę! Aby to udźwignąć, pracowało się w trujących oparach po kilkanaście godzin na dobę, co zresztą i tak wymuszało aktualne zapotrzebowanie.
Akumulatory do fiatów, żuków, nysek (a potem jeszcze do traktorów) stały się hitem nowotarskiej giełdy. Były tańsze od cieszącej się coraz gorszą sławą „Centry”, poza tym w razie reklamacji (ale tych było niewiele!) wytwórnia była 10 kilometrów od stolicy Podhala! Popyt na białe skrzynki z czerwoną naklejką „SOPRAN” był coraz większy, zamawiały je okoliczne sklepy motoryzacyjne i stacje benzynowe. Dość powiedzieć, że stałym i niecierpliwym nabywcą była „Chemia”, przed sklepem której przy ul. Długiej w Krakowie ustawiały się kolejki na wieść o dostawie akumulatorów z Klikuszowej. Pewnego razu do kierowcy dostawczego auta podszedł poważny pan i konfidencjonalnie wyszeptał:” - Kolego, pochodzę z Nowego Targu, potrzebuję akumulator do mojego auta.” Oczywiście, sztuka się znalazła, a nabywcą okazał się …dyrektor Huty im. Sendzimira!

Przez kilka sezonów trwał boom na klikuszowskie akumulatory, dopóki na rynek nie weszła konkurencja wysokiej klasy nowoczesnych wyrobów Boscha czy Varty. Ale starsi górale do tej pory pamiętają wysoki ton rozruszników, napędzanych bateriami „SOPRAN”…

Jacek Sowa

Po pół wieku pamięć może zawodzić, toteż proszę o wyrozumiałość i ew. uwagi i pomoc w snuciu wspomnień z historii podhalańskiej motoryzacji. Korespondencję można kierować na adres mailowy: jacek.sowa@mzpn.pl lub lukasz.worwa@worwa.pl.
Może Cię zainteresować
zobacz także
komentarze
Piotrek 196212.11.2021, 20:26
Panie Jacku.Czekam na Pana artykuły jak spieszący się pasażer na przystanku na opóżniony autobus.Kiedy taaaka gruba książka(najlepiej kilka) z Pana wspomnieniami?
Może Cię zainteresować
Zobacz pełną wersję podhale24.pl