18.09.2022, 12:10 | czytano: 3651

Jacek Sowa: Podhalańskich kółek czar. Milion kłopotów

Jacek Sowa
FELIETON. "Gdybym miał milion… – to pytanie stawiał sobie niejeden z nas, w odwiecznym dylemacie, co zrobiłbym z forsą, gdybym ją miał, choć nic się zanosiło na to, aby można było ją mieć. Temat ten wygrzebałem z lamusa, zachęcony powodzeniem opowiadań z przymrużeniem oka" – pisze Jacek Sowa.
Takich problemów nie miał pół wieku temu nasz nowotarski rówieśnik, którego naukowa kariera skończyła się na szkole zawodowej, sportowa na finale hokejowego „Złotego krążka”, a zawodowa po kilku godzinach w jarzyniaku u matki.
Józek Siuty, (bo tak nazwiemy naszego bohatera, z identyfikacją którego starsze pokolenie grodu w widłach Dunajców nie będzie miało problemu) też nie miał problemów z wolnym czasem, bo jeśli nawet mu się zdarzył, mógł iść nad Dunajec na ryby albo popatrzeć do gołębnika, czy nie przyplątał się mu jakiś rasowy lotnik od Kowola. Kiedyś przy zechcyku kolega z Kilińskiego, bodaj Jędrek Przędzik, namówił go na wypełnienie kuponu totolotka; to i wypełnił. A za kilka dni buchnęła w mieście nowina, ze Siuty trafił miliona i to prawdziwego.

Zdarzało się bowiem już wcześniej, że dwóch doktorów, co to mieli prywatne praktyki w mieście, wygrali milion do spółki i to dwa razy rok po roku. Oczywiście nikt w to nie wierzył, bo podobno wykupili gdzieś w Polsce trafne kupony od szczęśliwców, żeby mieć pokrycie w urzędzie finansowym na okazałe kamienice i wartburgi za gotówkę.

Ale tym razem to nie była lipa, bo Józek miał prawdziwego farta. Koleżeński to on był, więc kumplowi kupił nawet od razu motocykl, MZ Trophy ze sztywną lampą, a potem zebrał resztę kolegów i parę kelnerek z pierwszej zmiany restauracji „Podhalanka” i pojechali w dwie taryfy do Zakopanego, by pobalować na wyższym poziomie. Kiedy już pobalował ile trzeba, kupił modne cajgowe spodnie u Gombosa i zamówił na niedzielę szwagra Jaśka, który jeździł górnozaworową taksówką osobową nr 24 marki Warszawa 223 (to ten sam szwagier, który pomógł mi opchnąć sfatygowaną SHL-kę). Na taksówce jeździł bardziej z nudów i dla niepoznaki, bo na co dzień handlował czym popadnie; najpierw był końskim kupcem, potem zaś handlarzem złotem i samochodami, co nie bardzo podobało się miejscowego kartelowi cygańskiemu, dla którego ta branża była tradycyjnie zawarowana.

Ale gdy przyszła niedziela, Siuty wrzucił na siebie nowe cajgi bez kantki, jasny golf elastyczny i obowiązującą olimpijkę z kolorowymi ściągaczami i pojechali ze szwagrem Jaśkiem do Warszawy na giełdę. Tegoż samego dnia popołudniu, przed od lat niewykańczanym domem na Kolejowej, stanął niedbale zaparkowany jednym kołem na krawężniku Mercedes 250 SE w kolorze kawy z mlekiem, z pionowymi lampami przednimi i lewarkiem przy kierownicy.

. Mercedes nowotarskiego milionera

Lawinowo z dnia na dzień urosło grono kolegów i przyjaciół Józka, żeby o przyjaciółkach nie wspomnieć. Lecz przynajmniej w niektórych kwestiach zachował wstrzemięźliwość; pieniędzy nie pożyczał, do kart za bardzo się nie angażował, a jeśli już, to w zechcyka na niewielkie stawki.

Bardziej zaczął myśleć o interesach, które przy niespodziewanej mannie z nieba zaczęły przychodzić jakby łatwiej. W tamtych skomplikowanych i politycznie i gospodarczo czasach, trzeba było mieć naprawdę łeb na karku, aby sobie radzić we wszystkim.

Wokół nowotarskiego Rynku, a bardziej na targowicy, rodziły się interesy dające podwaliny pod późniejsze fortuny, eksplodujące dwie dekady później w okresie ustrojowej transformacji. Ale do tego trzeba było wiele cierpliwości i mądrej przedsiębiorczości, a nie każdemu chciało się na to czekać, mało kto zresztą w przemiany wierzył. Ówczesnym rynkiem rządziły kożuchy i dolary, a przez połączony aparat państwowego ucisku prywatna przedsiębiorczość została sprowadzona do roli gangsterskiego podziemia, które musiało się dzielić z owym aparatem wartością dodaną.

Józek mając milion na koncie dzielić się z fiskusem ani myślał, rychło więc trafił na celownik panów z ulicy Świętej Katarzyny, nomen omen patronki miasta. Młody milioner był nie lada gratką, ale to już inna historia.

Geneza mojej bliskiej znajomości z Siutym jest prosta. Pieniędzy od niego nie pożyczałem, od zechcyka wolałem brydża, no i wtedy jeszcze raczej nie piłem; to znaczy raczej mniej.

Za namową wspólnych kolegów popełniłem krótki materialik do mutacji terenowej Dziennika Polskiego o tym, jak to niespełna dwudziestoletni góral trafił szóstkę w Totolotka, kupił sobie dom i auto oraz podobne takie bzdety. Bez nazwisk i bliższych danych, rzecz jasna, ale i tak wszyscy wiedzieli, o co chodzi, a i Józek chodził jeszcze bardziej szczęśliwy.

Chcąc się zrewanżować, zaprosił nas na dancing do „Watry”, gdyż w tamtych czasach obok „Jędrusia” i „Morskiego Oka” był to jeden z kultowych zakopiańskich nocnych lokali. Dość szybko okazało się, że jestem jedynym jeszcze abstynentem przy stoliku. Stało się to z prostej przyczyny, że bardziej interesowałem się tym, co siedziało przy sąsiednich stolikach, niż stało na własnym…

Ale nie ma tego złego, co by na dobre itd. W rytmie „Fascination” od którego cygański kwartet niezapomnianego Gustka Kamińskiego zaczynał dancing w „Watrze”, poprzez „Dalilę” Paula Anki i „Poziomki” Sipińskiej można było zadzierzgnąć bliższą znajomość z przebywającymi pod Tatrami urodziwymi turystkami z całej Polski.

Oddając się bez reszty wysłuchaniu czardasza Montiego (…uprzejmie prosimy nie tańczyć…), który w „Watrze” był hasłem do dłuższej przerwy, poświęciliśmy antrakt na zlustrowaniu składu przebywających w lokalu gości. Szczęście nam sprzyjało, gdyż w ciemnym kącie w loży ukrywał się pewien, znany z upodobania do nocnych uciech, jeden z dyrektorów nowotarskiego kombinatu obuwniczego, przypadkowo tatuś naszego kolegi. Ów starszy pan, nazwijmy go pan Andrzej, urzędował tam w towarzystwie, które śmiało można by określić właśnie jako koleżanki syna, ale nie wdawaliśmy się w niuanse, rzucając się jak sępy na łatwą zdobycz. Zresztą wszystkie pracowały w kombinacie i właśnie wybierały się za kilka dnia służbowo …na Targi do Poznania !

Pan Andrzej podlany jarzębiaczkiem niebawem udał się na zasłużony wypoczynek, w towarzystwie jednak tylko kierowcy służbowej warszawy, nasza powiększona o dzierlatki paczka wytrwała do ostatniego pociągnięcia smyczka cygańskiego wirtuoza.

Cóż to był za powrót – 25 kilometrów i dziewięciu koedukacyjnych pasażerów, to nawet na Mercedesa 250 SE trochę dużo, ale przyciśnięty do szyby i kierownicy jakoś dowiozłem towarzystwo do miasta i porozwoziłem jeszcze przed świtem. Właściciela bryki, którą zaparkowałem jednym kołem na krawężniku przed jego niewykończonym domem, zatachałem do jedynego czynnego pokoju i ułożyłem wykończonego na kanapie, przykrywszy kocem; w tym stanie nie wyglądał na milionera…

Przy południowej kawa w „Limbie”, w towarzystwie kolegów Gały i Kiślanka, przedstawicieli młodej generacji kożuchowego podziemia, sposobiliśmy się na atrakcyjny wyjazd do Poznania, zwłaszcza, że miał być okraszony nowo zawartymi znajomościami, które mogły wnieść nieco świeżości w nasze damsko-męskie kompilacje. Jednak motywem wiodącym była naprawa szwankującego rozrusznika w mercedesie, od której specjalistą miał być pewien mechanik w stolicy Wielkopolski.

Przewidziany na wczesne popołudnie wyjazd opóźnił się nieco, toteż wyjechaliśmy oględnie mówiąc przed zachodem słońca. Oczywiście powierzono mi kręcenie fajerą i nad ranem byliśmy w Poznaniu. Zaparkowałem na zapleczu hotelu „Merkury” i uciąłem komara, który mi się słusznie należał. Słońce stało już wysoko, kiedy czwórka pasażerów kawowo-śmietankowej limuzyny otworzyła oczy i wygramoliła się na świeże powietrze.

Parcie na pęcherz zapędziło nas w ustronne miejsce, które okazało się wjazdem do podziemnego garażu (kto mógł przypuszczać, że są takie cuda w PRL-u !) i tu się zaczęły kłopoty. Teatralnie odziany człowieczek, jeden z portierów jak się okazało, dopadł nas w trakcie odlewania w i tak cuchnący zaułek i jął straszyć milicją.

Siuty, który z nonszalancją właściwą milionerom bynajmniej lać nie przestał, zapytał jegomościa, czy nie wie, gdzie są tu jakieś wolne pokoje, bo przyjechał na targi, a w hotelu pewnie już nie ma. Wcisnął też faciowi banknot, żeby się nie darł, tylko leciał załatwić spanie w hotelu. I za kwadrans pokój się znalazł, tyle że dwuosobowy i trzeba dowody osobiste. Z tym był już problem, bo okazało się, że dokument tożsamości posiadał tylko kolega redaktor, a reszta będzie na waleta. Kolejny banknot załatwił jednak sprawę i po chwili chyłkiem, pojedynczo, dotarliśmy do hotelowego pokoju na czwartym piętrze.

Marzyłem o prysznicu i łóżku, ale okazało się, że to były tylko mrzonki; Siuty oznajmił, że ma w d*** całe targi i panienki, bo tego ma dość na co dzień na Podhalu. Głównym celem jest naprawienie rozrusznika w mercedesie, bo jak tego nie załatwimy, to również do d*** pojedziemy. Wizyta w warsztacie zakończyła się pozostawieniem istotnej części mercedesa „do jutra”, my zaś do tego czasu pozostaliśmy z perspektywą uruchamiania pojazdu metodą „na pych”.

Żądni wielkoświatowych wrażeń udaliśmy się na Targi Poznańskie. Kolesie w mig namierzyli nasze piękności, które oprócz swej urody prezentowały na targach zakładową ekspozycję butów z nowotarskiego kombinatu. Chcieliśmy zabrać nasze śwarne góraleczki na dancing do „Adrii”, ale wobec braku krawatów pozostała prywatka w pokoju hotelowym...

Daruję sobie opisywanie tego fragmentu eskapady, gdyż nie ma to raczej nic wspólnego z motoryzacją, choć momentami pewnie mogła być ostra jazda. Nazajutrz obsada firmowego stoiska NZPS „Podhale” na targach była bardzo skromna...

Wstał nowy dzień i nowe wyzwania, wszakże Poznań to miasto koziołków, którym do podhalańskich baranów niedaleko.

Czas był udać się do warsztatu po rozrusznik, szkopuł w tym jednak, że nasz Mercedes zajmował pozycję nijak nie nadającą się do pchania; z tyłu murek, z przodu metalowa brama podziemnego garażu.

Z pomocą znów przyszedł koleś w hotelowej liberii, który za drobną opłatą otworzył stalowe drzwi na oścież. Teraz wystarczyło włączyć zapłon i wsteczny bieg, koledzy zaparli się o mur i cztery dłonie odepchnęły ponad półtorej tony niemieckiego żelastwa w podziemną czeluść hotelu.

Sprężona w cylindrach mieszanka wybuchowa szybko wypluła z rury wydechowej chmurę siwego dymu, a ciężki wóz udało mi się zatrzymać o centymetry przed przeciwległą ścianą, zastawioną jakimiś skrzynkami.
- Siwy dym ! – westchnął z podziwem Kiślan.
- K…a, udało się – jęknął Gała.
- Mosz szczęście – odetchnął z ulgą Siuty.

Dalej poszło jak z płatka, pod warunkiem, że nie gasiło się silnika; ten niemiecki produkt był na szczęście dobrze wyregulowany. Gdy w warsztacie rozrusznik wrócił na swoje miejsce pod ogromną maskę samochodu i pokaźny plik banknotów zmienił właściciela, beneficjent głównej wygranej w totolotka zadecydował o powrocie w góry; Józek stracił zainteresowanie dalszym pobytem w mieście targów.

Nikt nie próbował protestować, gdyż to on był głównym sponsorem tego wyjazdu krajoznawczego, choć żal było zostawiać nasze śwarne góraleczki na pastwę losu.
- No to wsiadać, barany podhalańskie, zasuwamy z powrotem – zawołałem, bo obojętne mi było dokąd, ważne, że znowu mogę sobie poprowadzić wielką brykę.

Gdzieś w centralnej Polsce, po sytym obiadku w jakiejś gieesowskiej gospodzie Mercedes znowu dał popalić i nie zakręcił. Cztery góralskie głowy, wsadzone pod ogromną maskę nic nie wymyśliły; słono przepłacony zregenerowany rozrusznik znowu padł.
Siuty zmielił pod nosem przekleństwo i z najbliższej budki telefonicznej zadzwonił do szwagra Jaśka, dla którego auto kupić/sprzedać nie stanowiło większego problemu, pod warunkiem, że na litkupie zarobi.

- Puchacz, pociśnij, popołudniu musimy być w domu – Józek dał hasło do drogi. – Kupiec po ten złom przyjedzie…

Trzy konie nie całkiem mechaniczne popchnęły samochód, który posłusznie zapalił od kopa, cisnąłem, ile wlezie, ale gdy na Mogilanach auto podskoczyło na dziurze i na przednią szybę zadarła się maska, spieszyć się przestaliśmy. Solidne zawiasy utrzymały pokrywę silnika, ale przygoda mogła się źle skończyć.

Parę godzin później pechowy Mercedes z nowym właścicielem opuścił Kotlinę Nowotarską, po wcześniejszej, krótkiej wizycie w warsztacie pana Andrzeja Kostrzewy, który puknął w bendix, wziął stówkę i oznajmił, że można jechać…!

O ósmej pod „Podhalanką” stał nowy Fiat 125p w kolorze kości słoniowej na krakowskich blachach, a w środku Józek delektował się schabowym, który był jego daniem podstawowym.

- Pociarałem się z krakusem, dzieliwór potrzebował merca na taksówkę – wyjaśnił lakonicznie. Ale kolacji wam nie stawiam, przeputaliśmy ją na Mogilanach – zaparł się Siuty, który musiał puścić z ceny merca parę złotych na blacharza za zgięta maskę.

Trochę podmęczeni „kolacją”, gdy po północy podjechaliśmy pod niewykończony dom Józka okazało się, że stoi przed nim …„nasz” mercedes.
- Spieprzamy – syknął Siuty, więc zawinąłem w Parkową, pod prąd zresztą, zanim drzemiący w aucie klient zdążył podnieść głowę.

Azyl znaleźliśmy na miejskiej targowicy, gdzie wpasowaliśmy fiata między jarmarczne budy, przykrywając dla niepoznaki tył zwisającą plandeką. I jak śpiewał Jan Pietrzak: „aby do świtu”, który nadszedł szybciej, niż można było przypuszczać, gdyż był to czwartek - święto dyszla, od wieków dzień nowotarskiego jarmarku. „Pociarany” fiat wraz z Józkiem wjechał do szwagrowej sieni, ja zaś do redakcyjnej kanciapy, gdzie nie dane było wypocząć, gdyż w czwartki pani Jadzia miała dyżur z biurem ogłoszeń.

To było parę z wielu samochodowych wątków Józka Siutego, gdyż w tamtym czasie zakup samochodu był przedsięwzięciem karkołomnym i niebezpiecznym, zarówno dla zdrowia i kieszeni.

Tym razem sprawa zakończyła się polubownie, rzeczony „dzieliwór” w końcu dopadł Józka na mieście, ten ponoć dołożył mu jeszcze co nieco tytułem rekompensaty za niesprawny rozrusznik i ukontentowany klient wrócił do Grodu Kraka.

Ugodą też zakończyła się także inna, jedna z wielu samochodowych transakcji Józka w Krakowie, gdzie sprzedał żłopiącą wiadro oleju zieloną Simcę 1501 Julkowi Kuzajowi, właścicielowi firmy przeprowadzkowej (nota bene nieżyjącemu już ojcu znanego krakowskiego rajdowca). Inny wynalazek, kanciate bordowe Renault R16 poznały wszystkie okoliczne warsztaty, głównie pana Kostrzewy, specjalisty od „francuzów”.


Simca 1501 i Renault 16 (zdjęcia ilustracyjne)

Ale najwięcej emocji dostarczyło nam Józkowe granatowe Volvo 440, kupione od jakiegoś cwanego adwokata z Opola.

Sprawa owego auta od początku nie była jasna, gdyż zarówno status samochodu jak i szczegóły samej transakcji od początku nie wyglądały na czyste. Auto stanowiło ponoć zastaw honorarium mecenasa w jakiejś dość zagmatwanej sprawie, zaś Józek wziął je za gotówkę bez umowy do czasu uregulowania stanu prawnego, tak czy owak – wszyscy mieli coś za uszami.

Józek jeździł sobie dumnie szwedzką limuzyną kilka dni, aż zawitał na Kowaniec do mojej kawalerskiej rezydencji na poddaszu u Ferdka stolarza. Na podwórku koło studni często zresztą gościły auta kolegów, często z prośbą o powrotna podwózkę; wiadomo, Sowa i przyjaciele… Mój „apartament” na poddaszu nie posiadał żadnych urządzeń sanitarnych, a jego największą atrakcję stanowiło gruchanie kolasowych gołębi nad sufitem, aż leciały pióra. Za tak zwaną potrzebą trzeba było schodzić po krętych schodach na dół, na podwórze do wygódki z serduszkiem, bez względu na przelotny deszczyk. Sparty ciśnieniem po kilku kawach-szatanach kolega Bimber udał się na dół, po czym jeszcze szybciej wrócił z niedopiętym rozporkiem dysząc w stronę Józka:
- Ty, a gdzie to twoje Volvo ?
- O kurde, nie ma ! – wrzasnął Józek.

Faktycznie, na mokrym piasku koło studni widniał tylko suchy ślad po samochodzie, który po prostu wyparował...

Początek lat siedemdziesiątych to nie był czas, kiedy w Polsce nagminnie kradło się samochody, czasem gówniarze zwinęły jakieś nie zamknięte auto dla przejażdżki. Większe skoki, zwłaszcza na Podhalu, raczej się nie zdarzały – zbyt mało było samochodów i zbyt rozległa władza służb mundurowych.

Autor i Józkowe Volvo

W tym wypadku sprawa była poważna i z napięciem wpatrywaliśmy się w poszarzałą fizys Józka, który oznajmił:
- Wiem, kto to zrobił. Trzeba go złapać, zanim dojedzie do Opola…
- No to jedziemy – zatarł ręce Bimber, zawsze skłonny do ponadstandardowych akcji. – Wsiadać!

Bez zastanowienia wskoczyliśmy z Józkiem do Bimbrowej Simki, który zakręcił fajerą i za chwilę poobijany i tak sedan piszczał michelinami na agrafkach za Rdzawką. Pojechaliśmy skrótami na Wadowice, Oświęcim i Katowice, żeby zaczaić się gdzieś przed Opolem na porywacza, który przy takim tempie nie miał szans na odejście przy zaledwie półgodzinnym handicapie.

Zasadzka nie przyniosła rezultatu, umęczeni i niewyspani mieszaliśmy smętnie kawę w jakimś małym, czynnym od rana barze, bo Bimber bez szatana dnia nie zaczynał.

Józek zrezygnowany złapał taksówkę i pojechał gdzieś w sobie wiadomym celu i kierunku. Nie było go ładnych parę godzin, a koło południa zjawił się mundurowy milicjant, który najwyraźniej szukał dwóch gości z Nowego Targu; wraz z nim udaliśmy na pobliski komisariat MO, gdzie siedział …Józek i jakiś wbity w garnitur ufarbowany facio w średnim wieku. Zażądano od nas potwierdzenia tożsamości Siutego, który poza wymiętolonym prawem jazdy ze zdjęciem z podstawówki i naderwanym rogiem, żadnego innego dokumentu przy sobie nie posiadał. No, jeśli nie liczyć tymczasowego dowodu od Volva, zarejestrowanego na kogoś, o kim Józek nie miał zielonego pojęcia, że taki ów istnieje…

Skwapliwie zaświadczyłem za Józka, podpierając wiarygodność legitymacją prasową, która w tamtych czasach u tamtych władz miała magiczną moc. A i farbowany gościu na krzesełku, adwokat od transakcji z Volvem, też zrobił się jakby milutki. Tożsamości Bimbra przy tym już nie angażowaliśmy, gdyż jego reputacja w tym całym zamieszaniu mogłaby raczej tylko zaszkodzić…

Po spisaniu jakiegoś protokołu wyszliśmy na niezbyt świeże powietrze wzdłuż fosy okalającej fragment miasta festiwalu piosenki, ale Siuty nie był skory do śpiewania:
- Zostawcie mnie w Opolu i jedźcie, mam tu jeszcze coś do załatwienia – oświadczył.

Józek wrócił do swej niewykończonej kamienicy następnego dnia, jednak Volvem, które jako jedno z nielicznych zostało na Podhalu; odkupił go potem Dzidek Buźka, któremu znudził się czerwony Fiat 125p za dolary od ojca z Ameryki.

Trudno było później nadążyć za naszym, bodaj najmłodszym podhalańskim milionerem, ale jeśli chodzi o samochody niewątpliwie na długo pozostał rekordzistą. W ciągu kilku lat zmienił ich z pół kopy, ale był rok, kiedy przez podwórko przy Kolejowej przewinęło się ich kilkanaście; średnio tak jeden na trzy tygodnie…

Ale dom wykończył, ustatkował się, z miliona złotych też coś zostało. A milionem kłopotów za bardzo się nie przejmował…

Jacek Sowa
Może Cię zainteresować
zobacz także
komentarze
Joanna19.09.2022, 19:47
Umila nam Pan tymi wspomnieniami wieczory, pozdrawiam.
Danutka18.09.2022, 16:46
fajny felieton o tamtych czasach. No i młody autor felietonu i Jung W. przy maluchu. To były czasy!
Może Cię zainteresować
Zobacz pełną wersję podhale24.pl