"Lato 1989 roku przyniosło decydujące zmiany w naszym codziennym życiu. Rozpoczęła się transformacja ustrojowa, zniesiono kartki na benzynę i talony na samochody. Zachodnia Europa otworzyła dla nas swoje bramy…" - snuje swoją opowieść Jacek Sowa w 10. odcinku cyklu "Podhalańskich kółek czar".
Zmiany geopolityczne spowodowały, że zaczęliśmy pożądliwie spoglądać na zachodnie parkingi, wypełnione porządnymi, zachodnimi samochodami. Place Holandii, Belgii czy Niemiec stały się celem wypraw rodaków, marzących o volkswagenach, oplach czy nawet mercedesach, nie mówiąc już o wytworach francuskiego czy włoskiego przemysłu motoryzacyjnego. Mój morelowy Fiat 125p przeżył już swe lata świetności, włócząc się przez blisko dziesięć lat po wertepach PRL-u i ciągając przyczepę po demoludach, toteż przyszedł czas, aby zamienić go na coś lepszego.Zainspirowany opowieściami znajomych, w lipcu owego roku wybraliśmy się ekipą do Niemiec: „po auta”! Schemat był prosty: należało wpłacić na konto dewizowe w Banku PeKaO odpowiednią kwotę, następnego dnia ją wyjąć i udać się za zachodnią granicę, gdzie stały setki używanych aut „zu verkaufen”. Na teren samochodowego polowania wybraliśmy Bawarię, niedaleko elektrowni atomowej w Landshut, której rozjarzony nocą parking stał się miejscem pierwszego noclegu w… fotelach Poloneza. Już następnego dnia „upolowaliśmy” busa VW Transportera, który co prawda nie był naszym priorytetem, ale okazał się strzałem w dziesiątkę, co na miejscu opiliśmy piwem bezalkoholowym!
Ulubionym miejscem zakupów był bawarski Deggendorf, skąd z pomocą mechanicznych rąk braci Andrzeja i Stanisława Mozdyniewiczów, przywieźliśmy kilka „bryczek”, głównie peugeotów ze stajni starego Dallmeiera, który ze zdumieniem patrzył, jak Polacy potrafią w ciągu paru godzin postawić na cztery koła auto z urwanym zawieszeniem. Skrzynka piwa była wyrazem podziwu Niemca, któremu chyba faktycznie chciało się płakać, że tak mało zaśpiewał za uszkodzone auto…
Problemem przy zakupie „Gebrauchtwagen” w Niemczech były tamte restrykcyjne przepisy ubezpieczeniowe, wiążące się z wysokimi opłatami za wywożone o własnych siłach auta. Nie dysponując lawetą należało się liczyć z kosztem, sięgającym nieraz 10 procent wartości zakupionego samochodu, z drugiej strony zaletą była bliskość czeskiej granicy, zza której po zostawieniu nabytego wozu można było wrócić do dealera z podbitymi dokumentami i odebrać 12 % podatek tzw. MWST, czyli VAT-u po ichniemu. Tak nabyłem dwa peugeoty: srebrną 305-tkę z małym przebiegiem i piękną, granatową 505-tkę(takimi jeździł wówczas BOR!), która była moim do dziś ukochanym autem, dopóki jego żywota nie zakończył po dwóch latach bezmyślny traktorzysta z Łącka…
Kolejnym kierunkiem auto shoppingu była Francja, jednak zamiast zwiedzać zamki nad Loarą, penetrowałem garagge wokół Orleanu. Tamtejszą dziewicą okazała się mało używana srebrna Toyota Corolla; formalności w urzędzie załatwiono błyskawicznie i co ciekawe, nikt nie żądał wykupienia ubezpieczenia. Z duszą na ramieniu i hemoroidami pod pachą przejechałem pół Europy, aby dopiero w Chyżnem odetchnąć z ulgą…
W dalszych odcinkach chcę dotrzeć do innych zakamarków historii nowotarskiej motoryzacji, której temat podjął ambitnie Łukasz Worwa, spadkobierca tradycji autoserwisu ojca Adama. Temat samochodowych majstrów, mistrzów płaskiego czy oczkowego klucza wymaga oddzielnego potraktowania, a więc cdn.
Jacek Sowa
Po pół wieku pamięć może zawodzić, toteż proszę o wyrozumiałość i ew. uwagi i pomoc w snuciu wspomnień z historii podhalańskiej motoryzacji. Korespondencję można kierować na adres mailowy: jacek.sowa@mzpn.pl lub lukasz.worwa@worwa.pl.